Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 lutego 2014

Aleksandra Marinina - Cudza maska



Autor: Aleksandra Marinina
Tytuł: Cudza maska
Tłumaczenie: Aleksandra Stronka
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2013









             Kolejne powieści o major Anastazji Kamieńskiej biorę w ciemno, a „Cudzą maskę” przeczytałam dopiero pół roku po wydaniu tylko dlatego, że czas oczekiwania na nią umilałam sobie lekturą oryginału. Wydawnictwu W.A.B. jestem za Marininą dozgonnie wdzięczna, choć jak zwykle drżę z obawy, jak tłumaczka poradziła sobie ze specyficznym, stale ewoluującym stylem królowej kryminału.
            Okładka jest… dziwna. Spogląda z niej ni to potwór, ni to tytułowa maska, ni to jakiś człowiek, z kości policzkowych podobny do Władimira Putina. Ni przypiął, ni przyłatał. Ale to marudzenie skromnej recenzentki, bowiem obecna oprawa graficzna jest jakieś sto razy lepsza niż psychodeliczne rysunki znane z okładek poprzednich książek. „Cudza maska” wygląda jak kryminał i pachnie kryminałem. Brawa dla grafika!
            Fabuła zaczyna się niepozornie. Leonid Paraskiewicz, autor kultowych romansów, zostaje znaleziony martwy na klatce własnego domu. Despotyczna matka Paraskiewicza oskarża jego żonę, Swietłanę, Swietłana rzuca podejrzenia na inne kobiety w życiu męża, a zwłaszcza na niezrównoważoną psychicznie Ludmiłę Isiczenko. W trakcie śledztwa wychodzi na jaw zaskakujący fakt: prawdziwą autorką powieści Paraskiewicza była Swietłana, która po śmierci męża postanawia wynegocjować lepsze honoraria i wstępuje na wojenną ścieżkę z wydawcami spod ciemnej gwiazdy. W swej krucjacie ma tajemniczego sojusznika…
            Równolegle ze śledztwem w sprawie Paraskiewicza obserwujemy rozwój dwóch pozostałych wątków stanowiących oś powieści. Jewgienij Dosiukow, szanowany biznesmen, zostaje oskarżony o morderstwo. Świadkowie widzieli właśnie jego, ofiara, zanim pożegnała się z tym światem, wskazała go jako sprawcę. Nawet żona Dosiukowa, Natalia, nie ma wątpliwości, że to jej mąż odpowiada za zbrodnię. I tylko sam oskarżony z uporem maniaka twierdzi, że nie zabił, i wydaje astronomiczne kwoty na prawników, detektywów i obrońców praw człowieka, którzy mają dowieść jego niewinności.
            W Moskwie tymczasem polityk Siergiej Bieriozin szykuje się do wyborczej walki. Towarzyszy mu Irina – na pozór jego żona. Niewiele osób wie, że tak naprawdę Irina Bieriozina, która przysporzyła mężowi tylu zmartwień i Irina Bieriozina, która na nowo uczy się życia po poważnym wypadku, to nie ta sama osoba…
W tej części spotykamy nie tylko Nastię Kamieńską, ale też znanego z „Czarnej listy” Władisława Stasowa* wraz z córeczką Lilą. Drogi milicjantki i prywatnego detektywa przecinają się, gdy ona rozpracowuje morderstwo pisarza, on zaś na zlecenie obrońcy praw człowieka szuka dowodów niewinności Dosiukowa. I Nastia, i Wład początkowo błądzą niczym dzieci we mgle, popełniają błąd za błędem, a jeden z błędów pani major ma tragiczne konsekwencje – w jej gabinecie umiera prawdopodobny morderca Paraskiewicza. Promyk nadziei pojawia się dopiero, gdy Władisław zauważa detal, który może nie mieć żadnego znaczenia, a może obalić wszystkie zarzuty wobec Dosiukowa.
Najmocniejszą stroną „Cudzej maski” jest z pewnością starannie rozplanowana intryga. Trzy wątki, początkowo prowadzone równolegle, zbiegają się pod koniec powieści, tworząc logiczną i jak najbardziej wiarygodną całość. Nie wiem, czy to, co zaproponowała Marinina, byłoby możliwe w praktyce – ale wiem, że ja jej wierzę. Królowa kryminału dokładnie wyjaśnia motywację bohaterów, precyzyjnie rozkłada akcenty i detale, mistrzowsko myli tropy i wyprowadza czytelnika w pole. „Cudza maska” ukazuje cały kunszt autorki w misternym snuciu intrygi.
Zachwycają również główni aktorzy sztuki, której scenariusz napisało przed laty samo życie i ludzka chciwość. Mamy do czynienia z pięknym przekrojem społeczeństwa, a w galerii typów znajdziemy zahukanego artystę i zdeterminowanego do walki o swoje biznesmena, byłą prostytutkę marzącą o prawdziwym domu i despotyczną mamuśkę, która nie zobaczyłaby własnych błędów, nawet gdyby zatańczyły przed nią kankana na stole. Psychologii postaci nie da się nic zarzucić.
Co rozczarowuje, to – podobnie jak w „Za wszystko trzeba płacić” – za mało Kamieńskiej w Kamieńskiej. O Nasti dowiadujemy się tyle, że głoduje, bo Alosza znowu siedzi w Żukowskim, że wciąż spaceruje z Iwanem Zatocznym i że głęboko przeżywa śmierć podejrzanego. Brakuje mi tej Nasti, która w co drugim rozdziale narzekała na kręgosłup, która dorabiała tłumaczeniami i fundowała sobie codzienną gimnastykę umysłową. Tę znaną z poprzednich części Nastię przytłoczyli jednorazowi bohaterowie intrygi. To samo dotyczy Stasowa, który tak mocno odcisnął piętno charakteru na fabule „Czarnej listy”. Przypomnienie, że Lila uwielbia wędzoną kiełbaskę to za mało, by czytelnik poczuł, że wrócili starzy znajomi.
O stylu mogę powiedzieć, że jest bez zarzutu. Płynny, lekki, z humorystycznymi akcentami i bez potknięć. Marinina postawiła na intrygę, więc próżno w „Cudzej masce” szukać stylistycznych fajerwerków, autorka wraca raczej do sprawdzonych rozwiązań i przeplatania wątków bez odwoływania się do wspomnień, pamiętników czy listów. Ponieważ przyszło mi tę powieść czytać w dwóch wersjach językowych, mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że o ile Marinina trzyma poziom, o tyle tłumaczka, Aleksandra Stronka, zanotowała duży progres. Jej tłumaczenie stało się płynne, można w nim ujrzeć i styl samej autorki, i wyraźne ślady zostawione przez tłumaczkę, przy czym śladami nie są nieporadne kalki językowe lub niepolski rytm zdania, ale w pełni świadome ekwiwalenty przekładowe. Czyta się naprawdę świetnie i po tej powieści nie mam do Stronki już żadnych zastrzeżeń.
Kto nie sięgał jeszcze po Marininą, niech to czym prędzej nadrabia! Warto – dla znakomicie poprowadzonych wątków, pasjonującej zagadki i brudnej rosyjskiej rzeczywistości połowy lat dziewięćdziesiątych. Warto, by wyrobić sobie własną opinię.

Ocena: 8/10

*Mylnie na tyle okładki nazwanego Władimirem. Potknięcie sporego kalibru, ale za radykalną zmianę oprawy graficznej serii mogę przymknąć na nie oko.
 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Ocalam od zapomnienia: Melchior Medard - Carska roszada



Autor: Melchior Medard
Tytuł: Carska roszada
liczba stron: 392
oprawa: miękka
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica










            Kryminał retro stał się od niedawna niezwykle popularnym gatunkiem. Realia dziewiętnastego wieku szczególnie sprzyjają rozwojowi intryg, popełnianiu zbrodni, a jednocześnie wykrywaniu ich przy powolnym wdrażaniu „nowych” technologii (w tym daktyloskopii). A jednak – dziewiętnastowieczne Carskie Imperium to wciąż dla nierosyjskich autorów egzotyczna okolica. Jak odnalazł się w niej Melchior Medard?
            Akcja powieści toczy się w Warszawie końca dziewiętnastego wieku. Rusyfikacja postępuje po krwawym stłumieniu powstania styczniowego, a mimo to z emigracji powracają już niektóre tęgie umysły – w tym i panna Zofia Maciejewska, doktor medycyny. W stolicy Nadwiślańskiego Kraju los styka ją z urzędnikiem do zadań specjalnych, przybyłym z Moskwy Estarem Pawłowiczem Van Houtenem. Tajny radca przybył, by zbadać tajemnicę morderstw popełnianych na młodych kobietach. Wygląda na to, że w Warszawie grasuje lokalna odmiana Kuby Rozpruwacza i malowniczo okalecza swoje ofiary. Szybko jednak okazuje się, że szereg morderstw to przykrywka dla intrygi sięgającej – pozwolę sobie na cytat z tylnej strony okładki – „szczytów władzy i europejskich dworów monarszych”. Zboczeńcy, szaleńcy, kobiety, zdrajcy… Przed czytelnikiem toczy się w szaleńczym tempie kalejdoskop wydarzeń.
            Tyle o fabule, bowiem i na przestrzeni blisko czterystu stron jest jej niewiele więcej. Uwaga autora skupia się w pierwszej kolejności na realistycznym, szczegółowym odmalowaniu portretu miasta – Warszawy drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Wraz z Estarem Pawłowiczem krążymy uliczkami, widzimy dzielnice reprezentacyjne i mniej, poznajemy rozmaite typy ludzkie w tejże Warszawie siedzące. Uroku temu pejzażowi dodaje fakt, iż Warszawę poznajemy w przeddzień Bożego Narodzenia.  Z pewnością barwny, wyrazisty styl i niezwykle plastyczne, rozległe opisy są wraz z mottami pod każdym z rozdziałów najmocniejszym punktem powieści.
            I nie, w tym wypadku to nie jest komplement.
            Fabuła to, krótko mówiąc, strzęp. Marny strzęp, w którym bohaterowie kręcą się w miejscu i nawet romans wydaje się po prostu niewiarygodny. Postacie pojawiają się i znikają, niby są ważne, niby coś robią, ale i tak do niczego to nie prowadzi. Szumnie zapowiadana międzynarodowa intryga, dla której sięgnęłam po „Carską roszadę”, pojawia się w skandalicznie skróconej formie na ostatnich stronach, jakby autor nagle sobie przypomniał, że pisze powieść kryminalno-szpiegowską, a nie przewodnik po Warszawie lat minionych. „Romans” Estara Pawłowicza z Zofią jest śmieszny i żałosny – ot, parę wymienionych słów, jeden prezencik, a potem rozpacz po śmierci Zofii, która to rozpacz też jest średnio i mało psychologicznie odmalowana. Wera, która niezmiernie mnie zaintrygowała – zwłaszcza przez swoją relację z Zofią – okazuje się potrzebna tylko po to, żeby były „momenty”, a dokładniej: jeden moment. Scena homoerotyczna. Zero prawdopodobieństwa psychologicznego. A już „przemiana” Estara Pawłowicza to śmiech na sali. „Wydarzenia ostatnich lat wyleczyły go z patriotyzmu”, pisze Medard w epilogu, a ja pytam, gdzie ten patriotyzm był? Chyba tylko umowny, symboliczny. Ale czego się spodziewać w dziele z tak powierzchowną charakterystyką postaci?
            I najważniejsze: „Carska roszada” nie jest dziełem oryginalnym. Nie jest też dziełem, jak chcieliby niektórzy, postmodernistycznym, bowiem w takim wypadku pod postmodernizm można by podciągnąć i plagiaty, i prace naukowe będące kompilacją tekstów źródłowych. Przeczytałam kilka recenzji tej powieści i uderzyło mnie, że w żadnej z nich nie wspomina się o rzeczy oczywistej, czyli pokrewieństwie Estara Pawłowicza Van Houtena z Erastem Pietrowiczem Fandorinem – słynnym detektywem-jąkałą stworzonym przez Borysa Akunina. Podobnie brzmiące personalia, to samo miasto pochodzenia, to samo przeznaczenie (Ameryka), zainteresowanie Dalekim Wschodem, ten sam nefrytowy różaniec i nawet ten sam los ukochanej kobiety (chociaż los Lizy – żony Fandorina – Akunin przynajmniej potrafił wiarygodnie opisać). Ba, po głębszym zastanowieniu rzuciło mi się w oczy również pokrewieństwo tytułów, na które wcześniej nie zwróciłam najmniejszej uwagi – „Carska roszada” kojarzy się nieodrodnie z „Gambitem tureckim” (tu szachy i tu szachy). Również sposób popełniania morderstw i skojarzenie z Kubą Rozpruwaczem zostało „pożyczone” od Akunina, a konkretnie: z powieści „Dekorator”. Zresztą, Medard się tego pokrewieństwa nie wypiera, potwierdza je, wprowadzając do „Carskiej roszady” postać Gruzina, Grigorija Czchartaszwilego (wypada tu powiedzieć, że Borys Akunin naprawdę nazywa się Grigorij Czchartiszwili). Bohater ten dał mi nadzieję, że „Carska roszada” okaże się inteligentnie intertekstualnym utworem, a mnie będzie bawić wyłapywanie kolejnych smaczków. Tak się niestety nie stało. Autor ewidentnie nie miał pomysłu na nawiązanie do wielkiej inspiracji, rzucił parę aluzyjek i chyba liczył, że krytyka zapieje z zachwytu: „O! Postmodernizm!”. Źle trafił. Aluzje – tak, ale aluzje, które mają głębszy sens. Gdyby na przykład Czchartaszwili okazał się twórcą, którego zainspirowały przygody Van Houtena – już byłby w tym sens i smak. Nawiązania bez pomysłu można porównać do przypraw, którymi niewprawny kucharz posypał mdłą w smaku potrawę (tu: powieść), licząc, że dzięki temu klienci restauracji nie zauważą fuszerki. Przykro mi: zauważyli.
            Powieści nie polecam, chyba, że ktoś lubi „artykuły geograficzne” tudzież nawet geohistoryczne. Poza stylem nie ma w niej absolutnie nic, co przykułoby moją uwagę: ani pełnokrwistej intrygi, ani wielowymiarowych postaci, ani prawdopodobieństwa psychologicznego. Jeżeli ktoś szuka dobrego kryminału retro, polecam mimo wszystko Borysa Akunina albo „pierwszego w biznesie” Leonida Józefowicza. A Melchior Medard niech skonstruuje własną, dobrą fabułę z własnymi postaciami, wtedy pewnie będzie czym się zachwycać. Na razie: szału nie ma. Nawet zapowiedzi szału.

Ocena: 3/10