Autor: Melchior Medard
Tytuł: Carska roszada
liczba stron: 392
oprawa: miękka
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy EricaTytuł: Carska roszada
liczba stron: 392
oprawa: miękka
Rok wydania: 2012
Kryminał
retro stał się od niedawna niezwykle popularnym gatunkiem. Realia
dziewiętnastego wieku szczególnie sprzyjają rozwojowi intryg, popełnianiu
zbrodni, a jednocześnie wykrywaniu ich przy powolnym wdrażaniu „nowych” technologii
(w tym daktyloskopii). A jednak – dziewiętnastowieczne Carskie Imperium to
wciąż dla nierosyjskich autorów egzotyczna okolica. Jak odnalazł się w niej
Melchior Medard?
Akcja
powieści toczy się w Warszawie końca dziewiętnastego wieku. Rusyfikacja
postępuje po krwawym stłumieniu powstania styczniowego, a mimo to z emigracji
powracają już niektóre tęgie umysły – w tym i panna Zofia Maciejewska, doktor
medycyny. W stolicy Nadwiślańskiego Kraju los styka ją z urzędnikiem do zadań
specjalnych, przybyłym z Moskwy Estarem Pawłowiczem Van Houtenem. Tajny radca
przybył, by zbadać tajemnicę morderstw popełnianych na młodych kobietach.
Wygląda na to, że w Warszawie grasuje lokalna odmiana Kuby Rozpruwacza i
malowniczo okalecza swoje ofiary. Szybko jednak okazuje się, że szereg
morderstw to przykrywka dla intrygi sięgającej – pozwolę sobie na cytat z
tylnej strony okładki – „szczytów władzy i europejskich dworów monarszych”. Zboczeńcy,
szaleńcy, kobiety, zdrajcy… Przed czytelnikiem toczy się w szaleńczym tempie
kalejdoskop wydarzeń.
Tyle o
fabule, bowiem i na przestrzeni blisko czterystu stron jest jej niewiele
więcej. Uwaga autora skupia się w pierwszej kolejności na realistycznym,
szczegółowym odmalowaniu portretu miasta – Warszawy drugiej połowy dziewiętnastego
wieku. Wraz z Estarem Pawłowiczem krążymy uliczkami, widzimy dzielnice
reprezentacyjne i mniej, poznajemy rozmaite typy ludzkie w tejże Warszawie
siedzące. Uroku temu pejzażowi dodaje fakt, iż Warszawę poznajemy w przeddzień
Bożego Narodzenia. Z pewnością barwny,
wyrazisty styl i niezwykle plastyczne, rozległe opisy są wraz z mottami pod
każdym z rozdziałów najmocniejszym punktem powieści.
I nie, w tym
wypadku to nie jest komplement.
Fabuła to,
krótko mówiąc, strzęp. Marny strzęp, w którym bohaterowie kręcą się w miejscu i
nawet romans wydaje się po prostu niewiarygodny. Postacie pojawiają się i
znikają, niby są ważne, niby coś robią, ale i tak do niczego to nie prowadzi.
Szumnie zapowiadana międzynarodowa intryga, dla której sięgnęłam po „Carską
roszadę”, pojawia się w skandalicznie skróconej formie na ostatnich stronach,
jakby autor nagle sobie przypomniał, że pisze powieść kryminalno-szpiegowską, a
nie przewodnik po Warszawie lat minionych. „Romans” Estara Pawłowicza z Zofią
jest śmieszny i żałosny – ot, parę wymienionych słów, jeden prezencik, a potem
rozpacz po śmierci Zofii, która to rozpacz też jest średnio i mało
psychologicznie odmalowana. Wera, która niezmiernie mnie zaintrygowała –
zwłaszcza przez swoją relację z Zofią – okazuje się potrzebna tylko po to, żeby
były „momenty”, a dokładniej: jeden moment. Scena homoerotyczna. Zero
prawdopodobieństwa psychologicznego. A już „przemiana” Estara Pawłowicza to
śmiech na sali. „Wydarzenia ostatnich lat wyleczyły go z patriotyzmu”, pisze
Medard w epilogu, a ja pytam, gdzie ten patriotyzm był? Chyba tylko umowny,
symboliczny. Ale czego się spodziewać w dziele z tak powierzchowną
charakterystyką postaci?
I
najważniejsze: „Carska roszada” nie jest dziełem oryginalnym. Nie jest też dziełem,
jak chcieliby niektórzy, postmodernistycznym, bowiem w takim wypadku pod
postmodernizm można by podciągnąć i plagiaty, i prace naukowe będące kompilacją
tekstów źródłowych. Przeczytałam kilka recenzji tej powieści i uderzyło mnie,
że w żadnej z nich nie wspomina się o rzeczy oczywistej, czyli pokrewieństwie
Estara Pawłowicza Van Houtena z Erastem Pietrowiczem Fandorinem – słynnym
detektywem-jąkałą stworzonym przez Borysa Akunina. Podobnie brzmiące
personalia, to samo miasto pochodzenia, to samo przeznaczenie (Ameryka),
zainteresowanie Dalekim Wschodem, ten sam nefrytowy różaniec i nawet ten sam
los ukochanej kobiety (chociaż los Lizy – żony Fandorina – Akunin przynajmniej
potrafił wiarygodnie opisać). Ba, po głębszym zastanowieniu rzuciło mi się w oczy
również pokrewieństwo tytułów, na które wcześniej nie zwróciłam najmniejszej
uwagi – „Carska roszada” kojarzy się nieodrodnie z „Gambitem tureckim” (tu
szachy i tu szachy). Również sposób popełniania morderstw i skojarzenie z Kubą
Rozpruwaczem zostało „pożyczone” od Akunina, a konkretnie: z powieści
„Dekorator”. Zresztą, Medard się tego pokrewieństwa nie wypiera, potwierdza je,
wprowadzając do „Carskiej roszady” postać Gruzina, Grigorija Czchartaszwilego
(wypada tu powiedzieć, że Borys Akunin naprawdę nazywa się Grigorij
Czchartiszwili). Bohater ten dał mi nadzieję, że „Carska roszada” okaże się
inteligentnie intertekstualnym utworem, a mnie będzie bawić wyłapywanie
kolejnych smaczków. Tak się niestety nie stało. Autor ewidentnie nie miał
pomysłu na nawiązanie do wielkiej inspiracji, rzucił parę aluzyjek i chyba
liczył, że krytyka zapieje z zachwytu: „O! Postmodernizm!”. Źle trafił. Aluzje
– tak, ale aluzje, które mają głębszy sens. Gdyby na przykład Czchartaszwili
okazał się twórcą, którego zainspirowały przygody Van Houtena – już byłby w tym
sens i smak. Nawiązania bez pomysłu można porównać do przypraw, którymi
niewprawny kucharz posypał mdłą w smaku potrawę (tu: powieść), licząc, że
dzięki temu klienci restauracji nie zauważą fuszerki. Przykro mi: zauważyli.
Powieści nie
polecam, chyba, że ktoś lubi „artykuły geograficzne” tudzież nawet
geohistoryczne. Poza stylem nie ma w niej absolutnie nic, co przykułoby moją
uwagę: ani pełnokrwistej intrygi, ani wielowymiarowych postaci, ani
prawdopodobieństwa psychologicznego. Jeżeli ktoś szuka dobrego kryminału retro,
polecam mimo wszystko Borysa Akunina albo „pierwszego w biznesie” Leonida
Józefowicza. A Melchior Medard niech skonstruuje własną, dobrą fabułę z
własnymi postaciami, wtedy pewnie będzie czym się zachwycać. Na razie: szału
nie ma. Nawet zapowiedzi szału.
Ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz