piątek, 29 listopada 2013

30 Days Song Challenge - wersja blogowa

Bawiłam się w to już na facebooku, acz o ile dobrze pamiętam, nigdy nie udało mi się dojść dalej niż do piątego dnia. Zainspirowana ponownie przez Futbolową, dodaję moje własne zestawienie opatrzone komentarzem do każdej piosenki :)

1) Ulubiona piosenka - Radost' Moja, Mielnica
Odkąd usłyszałam ją po raz pierwszy, wiedziałam, że będzie jedną z moich najukochańszych piosenek. Po dwóch miesiącach znam ją na pamięć i jeszcze mi się nie znudziła. Na dodatek to piosenka bardzo pasująca do nadchodzącego świątecznego czasu (jeżeli znasz rosyjski, wsłuchaj się w tekst - na pierwszy rzut... ucha treść jest nieoczywista, ale warto przysłuchać się uważnie).

2) Najbardziej nielubiana piosenka
- Znak, Ewa Farna
Organicznie nie toleruję tego utworu. Nie widzę krzty sensu w tekście, muzyka jest absolutnie nijaka, a głos Ewy przyprawia o mdłości. Kiedy słyszę ją podczas zakupów albo w autobusie, osładzam sobie mękę twierdzeniem, że w refrenie słychać wyraźnie: "Pokemon"!

3) Piosenka, która rozwesela - Feels So Good, Atomic Kitten
Włączam Atomowe Kociaki zawsze wtedy, gdy zaczyna się wiosna. Nie ma u mnie 21 marca bez oglądania DVD z pożegnalnego koncertu zespołu na Wembley i bez Feels so good. Kiedy słyszę pierwsze takty, faktycznie zaczynam się świetnie czuć.

4) Piosenka, która zasmuca - Love Should, Moby
Do tej piosenki pisałam "Konie narowiste", jedną z najsmutniejszych miniaturek, jakie kiedykolwiek spod mojej ręki wyszły. Nie wiem, dlaczego kojarzy mi się z umieraniem, skoro absolutnie nie jest o umieraniu, ale tak się utarło i przez moje skojarzenia utwór Moby'ego znalazł się na ścieżce dźwiękowej do (nigdy niedokończonej) ekranizacji "Koni".

5) Piosenka, która przypomina o kimś - Tears in Heaven, Loona
Pierwsze, co przyszło mi do głowy. Piosenka, przy której jako szczeniara piekłam pierniczki w kształcie serc z zamiarem poczęstowania nimi ówczesnej Miłości Mojego Życia. Dziś z całej tej historii śmieję się jak głupia, ale dla dorastającego dziewczątka to była sprawa życia i śmierci.

6) Piosenka, która przypomina o jakimś miejscu - We Germans, Mundstuhl
Jejku, sporo mam takich piosenek, a każda do innego miejsca. Leszno ma Vangelisa, Praga ma cały album Sylvera, Barcelona ma Russella Watsona, a z Finlandią nieodrodnie kojarzy mi się Grisza Leps. Wybrałam mój hit wakacji 2006, mundialową piosenkę, przy której w Darłówku emocjonowałam się kolejnymi meczami i przy której z Blondynem z Sąsiedztwa soczkiem pomarańczowym zapijaliśmy klęskę Niemców.

7) Piosenka, która przypomina o jakimś wydarzeniu - Northern Star, Melanie C.
Utarło się, że wielkie triumfy moich żużlowych idoli zasługują na świętowanie zwane Nocą Cudów. Obecnie tych nocy jest w kalendarzu około dwudziestu (przy czym dwukrotnie w czasie zbiegają się dwie Noce Cudów). Pierwsza, ustalona na 22 kwietnia, dostała swój hymn - po wielkiej radości wrzuciłam do odtwarzacza singiel Melanie C. i... zasnęłam. "Northern Star" obudziło mnie o piątej rano i przypomniało o bezgranicznej radości.

8) Piosenka, do której znam cały tekst - Ostanus', Gorod 312
Мам jakąś obłędną skłonność do piosenek o umieraniu. Znam na pamięć wiele piosenek, ale wczoraj oficjalnie zapowiedziałam, że jeżeli zdarzy mi się w końcu pójść do X-Factora, to tylko z "Ostanus'", która nie dość, że jest prześliczna, to jeszcze pochodzi z jednego z moich ulubionych filmów ("Straż dzienna", reż. T. Bekmambietow).

9) Piosenka, przy której mogę tańczyć - Let's Party Tonight, Jeanette
Kiedy dostałam płytę Jeanette - sprowadzaną z Niemiec, co jak na tamte czasy było czystym szaleństwem - zakochałam się w tym utworze i wymyśliłam do niego cały układ choreograficzny. Układu już nie pamiętam, ale piosenkę nadal uwielbiam.

10) Piosenka, która usypia - Moonlight Shadow (Piano), Groove Coverage
Znam kilkanaście wersji "Moonlight Shadow", ale tylko przy tej mogę spokojnie zasypiać.

11) Piosenka ulubionego zespołu - Dawaj za, Lyube
Nie wiem, co mój last.fm na to, ale zespół Lyube po prostu ubóstwiam. Mogę się zakochiwać w piosenkach innych zespołów i słuchać ich po kilkaset razy, ale prędzej czy później wrócę do Lyube. "Dawaj za" kojarzy mi się z nocnymi maratonami Hirołsów i piciem z Hieną.

12) Piosenka zespołu/wykonawcy, którego nienawidzę - wszystko Nataszy Urbańskiej
Podobno jeżeli się nie lubi jakiegoś celebryty, to znaczy, że się mu zazdrości (usłyszane dziś w Dzień Dobry TVN). Nie bardzo wiem, czego można zazdrościć osobie, która ewidentnie nie zna porzekadła: "Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz".

13) Piosenka, do której lubienia nigdy bym się nie przyznała - Paparazzi, Lady Gaga
Naprawdę irytuje mnie Lady Gaga... i naprawdę bardzo mi się podoba "Paparazzi". Nie wiem, dlaczego.

14) Piosenka, o której lubienie nikt by mnie nie podejrzewał
- Pożałuj moich łez, Groovebox
"Love ballads" Grooveboxa znalazłam na mp3.wp.pl i bardzo mi się spodobało, więc zaczęłam szukać kolejnych pozycji tego wykonawcy. Znalazłam... TO. I sądzę, że absolutnie nikt by nie podejrzewał, że może mi się podobać taka piosenka.

15) Piosenka, która mnie opisuje - Opera mydlana, Maryla Rodowicz
Lubię mówić, że nie ma prawdy, jest tylko autentyczność. A o czym w "Operze mydlanej" śpiewa Rodowicz, jeżeli nie o autentyczności i wierności scenariuszowi, który sam sobie piszemy, a nie temu, co chce nam pisać otoczenie?

16) Piosenka, którą kiedyś lubiłam, a teraz nienawidzę -Lift me higher, Kate Ryan
Kiedyś uwielbiałam skoczność tej piosenki. Dzisiaj uważam, że jest wiele lepszych piosenek do tańca, a "Lift me higher" jest nudna, bezpłciowa i z idiotycznym tekstem.

17) Piosenka, którą często słyszę w radiu - nie słucham radia.

18) Piosenka, którą chciałabym usłyszeć w radiu - jak wyżej.

19) Piosenka z ulubionego albumu - The Man You Love, Il Divo z płyty Il DivoWszystkie płyty Il Divo ocierają się o ideał, ale największy sentyment mam do tej pierwszej, słuchanej w listopadowym deszczu i z "Cieniem wiatru" na kolanach. Ale jeszcze trudniej niż ulubioną płytę znaleźć ulubioną piosenkę na tej płycie. Zdecydowałam się na "The Man You Love", chociaż "Feelings" czy "Mama" urzekają w równym stopniu.

20) Piosenka, której słucham gdy jestem zła - Fuck U, Archive
Kiedy jestem zła, lubię wykrzyczeć moją złość. Najczęściej drę się w takt tej żywiołowej piosenki, którą odtwarzacz wylosuje jako pierwszy, ale dla "Fuck U" mam na playlistach specjalne miejsce. Do tego stopnia, że mam ochotę wysyłać link do tej piosenki wszystkim tym, którzy mnie solidnie wkurzą.

21) Piosenka, której słucham gdy jestem szczęśliwa - Il Mondo, Patrizio Buanne
Kiedy jestem szczęśliwa, też lubię pośpiewać, a "Il Mondo" idealnie nadaje się do wyśpiewania całej swojej miłości do świata. "My heart belongs to you, so take it"!

22) Piosenka, której słucham gdy jestem smutna - Untitled, Simple Plan
Z reguły w tej kategorii ludzie wypisują piosenki, które dają im mentalnego kopa i zastrzyk energii do dalszego funkcjonowania. Niestety, ja lubię się na trochę w moim smutku zakopać, pocelebrować go, a potem wyleźć z nory i walczyć dalej. Simple Plan do celebrowania się nadaje jak nic!

23) Piosenka, którą chciałabym, aby zagrano na moim ślubie - You Are Loved, Josh Groban
Żebym sobie wbiła do głowy, że dopóki mam kogoś, kto mnie kocha, nie poddam się, bo nie wolno :)

24) Piosenka, którą chciałbym, aby zagrano na moim pogrzebie - Nangijala, Rasmus Seebach
Chciałabym wierzyć, że Astrid Lindgren miała rację. Że nie umrę, a jedynie odejdę do Nangijali, bo w końcu w duchu zawsze pozostanę dzieckiem.

25) Piosenka, która rozśmiesza - Justysia, Milano
Ja wiem, że ta piosenka (zwłaszcza w TYM wykonaniu) jest głupawkogenna. Jednak jeszcze bardziej głupawkogenny jest cały wachlarz skojarzeń, które funduję sobie, ilekroć jej słucham. O "Justysi" pierwszy raz usłyszałam przed Mistrzostwami Świata w Narciarstwie Klasycznym i trwale skojarzyła mi się z Justyną Kowalczyk oraz krótką komedią, którą napisałam z okazji rzeczonych Mistrzostw.

26) Piosenka, którą potrafię zagrać na jakimś instrumencie - Vivo per lei, Andrea Bocelli
Niewiele mi zostało z czasów, kiedy intensywnie uczyłam się gry na keyboardzie. Na keyboard nie mam już czasu, ale kiedy teraz do niego podeszłam, palce same ułożyły się do "Vivo per lei", chociaż uczyłam się grać ten utwór parę lat temu.

27) Piosenka, którą chciałabym umieć zagrać - Stand up (for the champion), Michael Kleitman
Właśnie w tej wersji chciałabym umieć ją zagrać. Podniośle, z mocą, na fortepianie (którego nie mam i nawet nie umiem obsługiwać, ale jak już marzyć, to na całego). I do tego czysto zaśpiewać.

28) Piosenka, która wywołuje u mnie poczucie winy - Back To a Reason, Trans-Siberian Orchestra
Poczucie winy mogę mieć tylko wobec tych, z którymi już nie porozmawiam. Minęło kilka lat, a "Back To a Reason" wciąż nie umiem słuchać bez łez w oczach i bez poczucia, że zostało we mnie kilka słów, których nie wypowiedziałam w odpowiedniej chwili.

29) Piosenka z mojego dzieciństwa - Poesie, Edyta Geppert
Długo się zastanawiałam: wybrać Maggie Reilly znalezioną w dzieciństwie u babci za tapczanem czy Ace of Base, których płyta za rzeczony tapczan wpadła w terminie późniejszym? Ale Edyta Geppert była wcześniej, na kasecie magnetofonowej, w starym odtwarzaczu w kuchni u dziadków. Nie wyobrażałam sobie wakacji bez dziadków i bez kasety z magicznym głosem Edyty Geppert.

30) Ulubiona piosenka dokładnie rok temu - Into The Light, In This Moment
Mówiłam coś na temat obłędnej skłonności do piosenek o umieraniu? Oto dowód. Blisko 600 odtworzeń na moim last.fm i nieskończenie wiele na świętej pamięci (znowu to umieranie!) empetrójce. Teraz miłość do utworu In This Moment nieco mi przeszła na rzecz muzyki rosyjskiej, na całe szczęście.

czwartek, 28 listopada 2013

Książki na święta, czyli promocji ciąg dalszy :)

Święty Mikołaj alias Gwiazdor tupie już w naszą stronę w siedmiomilowych butach, pierwsza gwiazdka wędruje po niebie... Futbolowa i jej top10 książkowych prezentów świątecznych natchnęły mnie do wspomnienia o dwóch książkach, których obecność pod choinką ucieszy nie tylko obdarowanych, ale też autorów... no i mnie :) W mijającym roku dwie osoby, które mam przyjemność znać (i to całkiem nieźle) zadebiutowały w formie papierowej opatrzonej numerem ISBN. Obie książki czytałam, są świetne i szczerze je polecam:

Anna Łagan "Więźniowie w widmowym zamku"(wyd. The Cold Desire)


Alric jest nieślubnym synem króla, owocem kazirodczego związku, i jego pozycja na dworze ojca nie należy do pewnych. Jedynymi osobami, którym ufa, są bliźniacza siostra Arla i ich wspólny przyjaciel: nawet i te związki zostają zagrożone, kiedy potomek dawnej dynastii wypowiada wojnę szalonemu uzurpatorowi. Alric i Arla, utraciwszy wszystko, zostają zmuszeni do ucieczki… Żadne z nich nie zdaje sobie sprawy z tego, że na obranej drodze znajduje się coś więcej, niż tylko owiane złą sławą bagniska. W ponurym zamczysku rodem z sennych koszmarów Alric będzie musiał przetrwać ból i upokorzenie, chcąc ocalić siebie, siostrę… i jeszcze kogoś.

"Mroczna baśń o miłości i zazdrości", głosi okładka. Dodam, że to naprawdę dobrze skonstruowana baśń, przeznaczona zdecydowanie dla dorosłych. Jednak mimo że porusza tematy do niedawna postrzegane jako tabu (w tym... nietypowe relacje między rodzeństwem), czyni to w sposób nienachalny, dyskretny i bardzo wysmakowany. Fabuła nie stanowi dodatku do pieprznych scen, a i o same sceny trudno, zaś te obecne niekiedy jeżą włos na głowie. Krótka powieść została dokładnie rozplanowana zarówno w warstwie akcji, jak i w planie symbolicznym, a rozwiązanie tajemnicy złego czarnoksiężnika nasuwa nieodparte skojarzenia z braćmi Grimm w najlepszej formie. 

Dla kogo?
 Dla tych, którzy nigdy nie wyrośli z baśni, ale jednocześnie nie chcą naiwnej opowiastki z cyklu "...i żyli długo i szczęśliwie". Dla tych, którzy nie boją się trudnych tematów, a jednocześnie nie oczekują pornopowieści ze szczątkową fabułą w ramach przerywnika od seksu. Wreszcie dla tych, którym brak dobrej polskiej literatury :)

Ziemowit Ochapski "Carles Puyol. Kapitan o sercu w kolorze blaugrana" (wyd. SQN)

Prosty chłopak z La Pobla de Segur i charyzmatyczny lider. Miłośnik imprez i dobrej zabawy, a zarazem domator. Wielbiciel kultury Tybetu, kuchni japońskiej i… tatuaży. Jaki naprawdę jest Carles Puyol?

Od katalońskiej prowincji, przez boiska La Masίi, po największe stadiony świata. Od chłopięcych marzeń, przez katorżniczą pracę, po sławę i uwielbienie setek tysięcy kibiców. Carles Puyol – Kapitan o sercu w kolorze blaugrana to pierwsza wydana w Polsce biografia najwybitniejszego kapitana w historii FC Barcelony. Opowiada o życiu i karierze legendarnego Tarzana, stanowi również drobiazgowy zapis sukcesów, porażek oraz, często zupełnie nieznanych, faktów i ciekawostek na temat Barçy – klubu, o którym mówi się, że jego sercem i płucami jest właśnie Puyi.

Nie lubię piłki kopanej, ale tę książkę pokochałam od pierwszych rozdziałów. Biografia Carlesa Puyola to nie tylko mecze i wyniki, to także rodzinny klimat Mas de Gras, ambicje początkującego piłkarza, wzloty i upadki, zarówno te, które obserwował cały piłkarski świat, jak i prywatne chwile euforii oraz rozpaczy. Wszystko to podane ze smakiem, bez wścibskiego zaglądania w życie piłkarza, który nigdy nie chciał stać się gwiazdą tabloidów. Razem z Puyim przeżywałam chwile radości pod wodzą Pepa Guardioli i starałam się zapomnieć o boiskowych upokorzeniach. I śmiałam się, kiedy na przystanku "Puyola" czytali mi przez ramię czekający na autobus chłopcy. Faktycznie Barca to więcej niż klub :)
Dla kogo?

Dla kibiców piłkarskich, nie tylko fanów FC Barcelony. Ale także dla tych, którzy kibicami nie są, a chcą przeczytać prawdziwą, inspirującą historię spełnionych marzeń i walki o siebie. Dla wszystkich tych, których interesują kulisy wielkiego sportu - nie skandale czy tabloidowe plotki, ale przyjaźnie ponad podziałami, specyficzny zapach szatni i nietypowe zainteresowania topowych piłkarzy. A przede wszystkim - dla każdego, kto podziwia Carlesa Puyola za to, jakim jest człowiekiem i piłkarzem. 

poniedziałek, 25 listopada 2013

(Auto)Promocja: W świecie szkła i kamyków

Bywają chwile, kiedy nie pracuję ze słowem. Potrzebuję resetu mózgu i pozbycia się sprzed oczu czarnych szlaczków. Ponieważ jestem osobą, która nawet kiedy ogląda MTV, musi jednocześnie robić coś pożytecznego, pod wpływem An-Nah zaczęłam się bawić w robienie biżuterii. W tym momencie mam wyprodukowanych około 10 naszyjników, nieco mniej bransoletek i par kolczyków. Na okazję sprzedaży via Allegro zrobiliśmy wraz z moim mężczyzną parę profesjonalnych (;)) zdjęć, które niniejszym prezentuję:


1. Deszcz nad Saharą (bransoletka; bursztyn + piasek pustyni)
Morski bursztyn i przedwieczne piaski Sahary splecione w jedno w bransoletce o odcieniach brązu. Prosta, a jednocześnie elegancka kompozycja, z uwagi na niezwykły błysk piasku pustyni w sztucznym świetle polecana do wieczorowych kreacji.  


2. Różany ogród (naszyjnik; koralik fimo + koraliki szklane + pozłacane szpilki)
Pierwsza praca z cyklu "Cztery pory roku", symbolizująca wiosnę. Zainspirowało mnie wspomnienie różanego ogrodu w górskiej wiosce gdzieś w Bawarii. Cisza, spokój, róże wyrastające jakby znikąd i niewielkie źródełko pośrodku tajemniczego kręgu nie z tego świata.  


3. Zamarznięta rzeka (naszyjnik, bransoletka, kolczyki; srebrna zawieszka + koraliki "perły" + szklane koraliki)
Zima z cyklu "Cztery pory roku". Biel i srebro to warstwa lodu na wierzchu rzeki, której bieg pozostaje niewidoczny ludzkim oczom. Ale pod grubym lodem wciąż bije błękitne serce i płynie rwący nurt, który pewnego dnia na nowo wybije się na zewnątrz.  

4. Vive la France! (naszyjnik; sztuczny agat + metal)
Z Francji w ramach pamiątki przywiozłam zawieszkę z wieżą Eiffela. Po latach uznałam, że to wspomnienie francuskiej stolicy zasługuje na większą kompozycję. Dostojna czerń i lśniące złoto podkreślają wielkość symbolu Paryża, a gruby łańcuch przypomina, że kicz też może być uroczy ;) 


5. Wild Africa (kolia, kolczyki, bransoletka; koraliki "perły" + sztuczny agat)
Cykl "żyrafi". Asymetria żyrafich łat zainspirowała mnie do stworzenia tego zestawu, który barwami przypomina to wspaniałe zwierzę (tak często ostatnio spotykane na facebooku). Kolia na drucie jubilerskim dzięki elastyczności dopasowuje się do szyję i podkreśla jej kształt.

I jak? :)

sobota, 23 listopada 2013

Ocalam od zapomnienia: Jolanta Kwiatkowska - Ja i Oni. Pół żartem, pół serio



Autor: Jolanta Kwiatkowska
Tytuł: Ja i Oni. Pół żartem, pół serio.
Wydawnictwo: mwk
Liczba stron: 304
Okładka: miękka
Rok wydania: 2013





Po  ciężkim klimacie „Rozsypanych wspomnień” miałam obiecaną (przynajmniej tytułem) lekturę lżejszą, co nie znaczy, że niepoważną. Wprawdzie określenie „życie poczęte” odrzuca mnie na kilometr, a do bohaterów dziecięcych podchodzę jak pies do jeżozwierza indyjskiego, ale już wiosenna, żółta okładka kusi, kusi, aż skusiła. Trzeba zajrzeć.
            Jeszcze o tejże okładce. Tak jak „Rozsypane wspomnienia” nie ujęły mnie szatą graficzną, tak najnowsza powieść Kwiatkowskiej wygląda po prostu uroczo. Dość powiedzieć, że wystarczyło zostawić ją na jedno popołudnie w widocznym miejscu, a do lektury już ustawiła się kolejka wszystkich członków rodziny.
            Historia zaczyna się od Krystyny i na Krystynie kończy. Krystyna jest w średnim wieku, pracuje na etacie i ma kłopoty natury zawodowo-osobistej. Jej matka bierze ślub z mężczyzną poznanym w Internecie, koleżanki z pracy planują pozbyć się Krystyny, bo ta „psuje wizerunek firmy” i pewnie wszystko inne również… Nawet taksówkarz zachowuje się wobec niej jak, nie przymierzając, rottweiler. W obliczu tychże dramatycznych okoliczności do głosu dochodzi wewnętrzne Ja Krystyny, znane też jako Życie Poczęte. Tutaj też rozpoczyna się opowieść Życia Poczętego o Krystynie od poczęcia aż do chwili obecnej, o jej rodzinie, o nieprawomyślnych poglądach, o nierównej walce płci i o tym, że poczęcie wygląda zupełnie inaczej niż nas uczą na lekcjach biologii.
            Z początku zaskoczył mnie, i to zaskoczył negatywnie, brak jakiejś konkretnej akcji. Wywody natury filozoficzno-biologicznej mają swój niezaprzeczalny urok, ale ile można?!  Sceny w sądzie, przyznam bez bicia, po prostu ominęłam, bowiem wydały mi się nagromadzeniem absurdu, od którego może pęknąć mózg.
            Okazało się, że złe miłego początki. Kiedy już zaczyna się opowieść o Krystynie, przerywana dygresjami Życia Poczętego (które ma, skubane, swój własny rozum i iście wywrotowe poglądy) przestałam zauważać otaczającą rzeczywistość. Ta historia jest tak prawdziwa, że aż boli, a przy tym podana w sposób, który ten ból zmniejsza. „Ja i Oni” na swój sposób pokazuje problemy, z którymi boryka się prawdopodobnie każdy, a już z pewnością większość przedstawicielek płci żeńskiej. Oczywiście sytuacje z życia Krystyny jak faworyzowanie chłopców w liceum to skrajność, jednak bez wątpienia skrajność istniejąca. Mamy tu ukazany bez lukru świat końca dwudziestego i początku dwudziestego pierwszego wieku: rodziców, którzy wszystko wiedzą najlepiej (a wcale nie są tacy niewinni, na jakich się kreują), patologie, które wcale nie ograniczają się do alkoholizmu, przygodny seks (dużo seksu, ale – rozczaruję co po niektórych – bez szczegółowych opisów), mężów terroryzujących żony, homoseksualizm jawny i ukryty, rodzinne tajemnice… Dobrze, że Jolanta Kwiatkowska oszczędziła polityki, bo zakręciłoby się w głowie od tego koktajlu. A co najdziwniejsze: w żadnym momencie lektury nie miałam wrażenia, że tych wszystkich zdarzeń, odchyleń, zwrotów akcji jest za dużo. Życie Krystyny nie wydało mi się przejaskrawione, jestem gotowa uwierzyć, że taka osoba – i to niejedna – może istnieć wśród nas.
            Wiarygodność to prawie największy atut powieści „Ja i Oni”. Na pierwszej stronie powinna widnieć informacja: „wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń” i tak dalej, bowiem w przeciwnym razie gotowa jestem rozpocząć dramatyczne poszukiwania Krystyny, córki Ewy i Adama, wnuczki Antoniny. A prawie największy, bowiem największym pozostaje humor. Przyjacielska drwina towarzyszy nam, czytelnikom, przez całą opowieść, od poczęcia i barwnego opisu tegoż (tak barwnego, że sama dostałam barw na policzkach, czytając książkę w środkach komunikacji miejskiej), aż do śmierci niektórych bohaterów. Nie jest to jednak humor błazeński, bezmyślne wyśmiewanie życia, a dowcip cięty, inteligentny, niekiedy gorzki. Uśmiałam się setnie z wywodów o wyścigu plemników, zaś z zagadek zadawanych Krystynie przez znajomych córki ryczała cała moja wielopokoleniowa rodzina. Są też i momenty na refleksję, momenty bolesne, od których w oczach wzbierają łzy i to niezależnie od tego, czy ktoś daną sytuację przeżył, czy jedynie ją sobie wyobraża.
            „Ja i Oni” to mocna, świeża, oryginalna lektura. To historia buntu przeciwko konwenansom, w które nas wtłaczają i bezsensownym zasadom, które służą jedynie ograniczeniu wolności jednostki poczętej. Novum stanowi wszystko: i podejście do tematu (wszak o buncie młodzieńczym pisze osoba, która niejeden już zapewne przeżyła), i narrator (Życie Poczęte moim idolem!), i nieco oniryczna, na poły magiczna konwencja. Mam ochotę napisać, że to babska lektura, bo w końcu dostaje się wszystkim, a najbardziej facetom, ale jeżeli któryś przedstawiciel stereotypowo brzydszej płci ma dość dystansu do siebie, żeby dobrze się bawić przy lekturze, to dlaczego nie? Niech zobaczy, jak go widzi kobieta.
            Jolanta Kwiatkowska po raz kolejny udowadnia, że jest autorką nietuzinkową. W czasach serialopodobnej, telenowelowej papki pisze o prawdziwym życiu i to pisze w taki sposób, że chce się czytać, a przy okazji przemyca nieco przemyśleń, od których każdy z czytelników stanie się mądrzejszy. Powiedziałabym, że chciałabym więcej takich autorów na polskim rynku, ale tak właściwie jedna świetna Jolanta Kwiatkowska w zupełności mi wystarczy. 

Ocena: 7,5/10

Za książkę serdecznie dziękuję Autorce!

środa, 20 listopada 2013

Subiektywny Przegląd Piosenek Kibica 2/2

I lecimy dalej, z lekkim poślizgiem z uwagi na mój tęczowy kaszel i ogólną średnią zdolność do pracy.

6. Hermes House Band - Hit the Road Jack
 Ziemo wspominał o tym utworze i jego roli na parkietach NBA. Mnie cała twórczość HHB kojarzy się jednak przede wszystkim ze świetną zabawą na stadionie czy pod skocznią. Holenderska grupa słynie z przeróbek kultowych hitów (m.in. "Live is life", "I Will Survive"...) na potrzeby masowych imprez na świeżym powietrzu.

5. Stauros - Jaki tu spokój
Wystarczy, że usłyszysz: "Jaki tu spokój, na na na na", i już wiesz - spokoju z pewnością nie będzie. Przez długie sezony największy hit meczów żużlowych na toruńskim stadionie - najpierw na Broniewskiego, potem na Motoarenie. Od jakiegoś czasu nie słyszę tej piosenki w ogóle, a szkoda: jest polska, swojska i każdy kibic umie ją odśpiewać :)

4. Il Divo & Celine Dion - I Believe In You / Je Crois En Toi
Kiedy pytają mnie: "co to tu robi?", odpowiadam - "Jest. I nie tańczy". Mam słabość do "I Believe In You", słucham tej piosenki namiętnie przed każdą ważniejszą imprezą sportową. Wybrałam duet Il Divo i Celine Dion do przeglądu jako reprezentanta niesamowitej płyty "The Voices of FIFA World Cup 2006", choć na ucho szepnę, że "Zeit. Dass sich was dreht" Herberta Groenemeyera (oficjalny hymn mundialu 2006, znany też jako "Celebrate The Day") stoi w mojej klasyfikacji równie wysoko.

3. Shakira - Waka Waka
"Waka waka" - przebój ostatniego mundialu (chociaż przebiły go wuwuzele) i hit wakacji 2010 - i dziś podrywa do tańca. I co z tego, że niewielu kibiców umie zaśpiewać coś więcej niż "waka waka eeee"? Tekst "Macareny" też mało kto zna. Futbolowa Shakira, taneczny kawałek i wspomnienie gorącego mundialu (pamiętacie te afrykańskie upały, które podówczas dosięgły i Polskę) - czegóż chcieć więcej?

2. Zuzanna Szreder - Biało-czerwoni
Szukając tej piosenki na Youtubie, znalazłam nagrania z meczów żużlowych, piłki ręcznej, siatkówki... Sama z Zuzanną Szreder (i to na żywo) zetknęłam się po raz pierwszy na Grand Prix we Wrocławiu w 2006 roku, a że była to moja pierwsza w życiu Grand Prix, pozostał sentyment do piosenki, co tu kryć, patriotycznej (odnośnie sportowego patriotyzmu patrz: poprzednia część zestawienia i Marek Torzewski z "Do przodu, Polsko"). Ktoś mi ostatnio mówił, że Zuzanna wyje - ale to wycie jest ładne, polskie i z dobrym tekstem, więc dlaczego nie?

and the winner is...

1. Piersi - Bałkanica
Na moim prywatnym szczycie - polski akcent! Hit tegorocznych wakacji i minionego sezonu żużlowego. Nigdy nie zapomnę szalonego teledysku do "Bałkanicy" podczas Grand Prix Słowenii w Krsko, teledysku, który podsumowywał bałkańskie rundy elitarnego cyklu. "Bałkanica" królowała i w Polsce - na finałowej Grand Prix w Toruniu rozbrzmiała trzykrotnie i za każdym razem tysiące kibiców zdzierało sobie gardła, śpiewając: "Będzie, będzie zabawa, będzie się działo i znowu nocy będzie mało". Piersi, czy się to komuś podoba, czy nie, zrobiły gigantyczny hit i mam nadzieję, że sportowa kariera "Bałkanicy" nie zakończy się wraz z ostatnimi akordami tego roku.

A jakie są Wasze ulubione kibicowskie kawałki? Dzielcie się (i mnóżcie) w komentarzach :)

PS: Dodatek do Subiektywnego Przeglądu sprzed tygodnia, czyli piosenka, o której zapomniałam w natłoku zajęć wszelakich:
Bez miejsca. Lyube - Futboł (Футбол)

 

niedziela, 17 listopada 2013

Subiektywny Przegląd Piosenek Kibica 1/2

Ponieważ poprzedni Subiektywny Przegląd okazał się w niektórych kręgach inspirujący, rzucam Wam na pożarcie drugi Przegląd - tym razem piosenki nie o sporcie, ale kojarzące się ze sportem wielu kibicom. Na każdej arenie sportowej - stadionie, skoczni, hali - są jakieś szlagiery charakterystyczne dla dyscypliny czy nawet dla danego regionu. Kibice żużla mogą tu wspomnieć utwory, przy których ich drużyny regularnie wyjeżdżają do prezentacji :)
Mnie samej kibicowsko kojarzy się wiele piosenek, najczęściej takich, które sportowo nie kojarzą się nikomu innemu. Mam nawet specjalną "żużlową" playlistę, na której znajduje się między innymi "Plama na ścianie" Bajmu (bo kiedyś omyłkowo zaśpiewałam "by przeżyć taką chwilę, warto czekać BIEG"), "Back Home" Pino Daniele (jeżeli włączy się w trakcie oglądania Grand Prix, na 99% wygra Gollob) czy "I'll Find My Way Home" Jona i Vangelisa, które kiedyś puszczono po zawodach w Lesznie zamiast tradycyjnego "We Are The Champions". Takich piosenek do Przeglądu nie zaliczam, zresztą musiałby się z top12 przekształcić w top100...

12. W. Kilar "Pieśń o Małym Rycerzu"
Rzadko oglądam siatkówkę. Właściwie bardziej jej nie oglądam. Kiedy jednak się zdarzy, bo akurat są jakieś mistrzostwa albo wpadnie do mnie fan siatkówki i męczy "cho, obejrzymy mecz" (nie żeby na oglądanie jakiegokolwiek meczu trzeba mnie było długo namawiać), wtedy zawsze rozczula mnie, jak polscy kibice śpiewają tym wielgachnym siatkarzom "Pieśń o MAŁYM Rycerzu". Tutaj można poczytać, skąd wzięło się śpiewanie akurat tego utworu na meczach siatkówki. Od siebie dodam, że w top12 "Pieśń..." znalazła się również ze względu na smaczek żużlowy - niejeden toruński kibic dopingował nią swego czasu małego wojownika o wielkim sercu, Wiesława Jagusia.

11. Right Said Fred - Stand Up For The Champions
Kto nie zna ANI JEDNEJ piosenki Right Said Fred, łapa w górę. Kto nie zna, a do tego jest kibicem, dwie łapy w górę. "Jump start" przez kilka sezonów krążyło jako nieoficjalny hymn skoków narciarskich, a "We are the friends" zostało przez samą grupę przerobione na "We are the champs". "Stand Up" to jednak nie przeróbka poważniejszego utworu pod identycznym tytułem (śpiewał go np. Patrizio Buanne, polecam wyszukać na YouTubie "Stand Up (Champions' Theme)"), ale całkiem oryginalna kompozycja. Żywa, skoczna, radosna - idealna na ożywienie na trybunach. 

10. Rasmus Seebach - Lidt i fem
Rasmusa Seebacha po raz pierwszy usłyszałam przed ponad rokiem dzięki koleżance z Danii (szukałam wówczas utworów śpiewanych po duńsku, żeby szlifować język). "Lidt i fem" nigdy nie było moją ulubioną piosenką, ale jako że jest dość charakterystyczna na tle twórczości Seebacha, natychmiast ją rozpoznaję. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas transmisji meczu duńskiej ligi żużlowej pośród trzasków i monotonnych rozmów komentatorów usłyszałam znajomą melodię. Od tamtej pory bacznie przysłuchuję się, oglądając duńską ligę i "Lidt i fem" słyszę niemal zawsze. Pod względem częstotliwości występowania na stadionie mogę ją porównać chyba tylko z nieśmiertelnym "Jaki tu spokój", które do niedawna królowało na polskich torach żużlowych. 

9. Dj Ötzi - Hey Baby
Są takie piosenki. Nie powalają melodią, a tekst brzmi, jakby pisał go średnio rozgarnięty gimnazjalista (nic nie mam do gimnazjalistów, ale z reguły nie są jeszcze rozwinięci i dojrzali twórczo). Logicznie rzecz ujmując, nie ma w nich absolutnie nic, co mogłoby się podobać... i to się właśnie podoba. Ostatnio na skoczniach królowało "Ona tańczy dla mnie", ale moim numerem jeden ze skoków narciarskich pozostanie banalne w wymowie "Hey Baby", przy którym powiewają wszystkie flagi i nikt nie stoi, wszyscy stoją, cytując pewnego komentatora. 

8.  Marek Torzewski - Do przodu, Polsko!
Przyznam się bez bicia: nie jestem sportową patriotką, ale kiedy słyszę Torzewskiego, zaczynam rozważać zmianę frontu. O "Do przodu, Polsko" słyszałam różne rzeczy - że przesadzone, że patetyczne, że Torzewski wyje... Ale to nie zmienia faktu, że rzadko TAKI głos zagrzewa do boju kibiców. Może kiedy pan Marek nagra coś bardziej w duchu popopery, co też sławić będzie polskich sportowców, "Do przodu, Polsko" zostanie zastąpione na mojej playliście. Może...

7. Queen - We Are The Champions
"We Are The Champions" zna każdy. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby podczas żużlowych Mistrzostw Europy w Gorican 2013 zamiast dwóch zwrotek Mazurka Dąbrowskiego puścili dwie zwrotki hitu Queen, nie zapadłaby krępująca cisza. To chyba jeden z najczęściej coverowanych utworów wszech czasów - sama znam około dziesięciu coverów, z czego na szczególną uwagę zasługują moim zdaniem trzy: rosyjska wersja kibiców CSKA, przeróbka Gabry'ego Ponte z okazji wygrania mundialu przez Włochów w 2006 roku oraz specyficzna (głównie z uwagi na głos) wersja francuskiego barytona, Florenta Pagny. Podobno Queenu się nie śpiewa, ale setki tysięcy kibiców na całym świecie za nic mają tę zasadę. 

Druga część Przeglądu, z uwagi na moje studia, będzie pojutrze.

piątek, 15 listopada 2013

Ocalam od zapomnienia: Aleksandra Marinina - Za wszystko trzeba płacić



Kiedy odkryłam na najnowszej wydanej w Polsce powieści Aleksandry Marininej fragment recenzji, którą napisałam dla "Konturów", byłam nieźle zaskoczona. Po pierwsze - że ktoś jednak czytał tamte recenzje. Po drugie - że wydawnictwo uznało moje słowa za najlepszą zachętę dla czytelnika. Ponieważ strona "Konturów" umarła, a chciałabym zostawić w sieci ślad i po tamtym etapie recenzenckiego życia, co jakiś czas będę publikować reedycję (wydanie II poprawione ;)) tej czy tamtej recenzji. Aby ocalić je od zapomnienia. Zaczynam od opinii, której fragment ozdobił skrzydełko "Cudzej maski" :)

Autor: Aleksandra Marinina
Tytuł: Za wszystko trzeba płacić
Tłumaczenie: Aleksandra Stronka
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 510
Rok wydania: 2012*

 

Widok polskiego wydania kolejne powieści królowej rosyjskiego kryminału ucieszył mnie niezmiernie. Tak bardzo, że pomimo odstraszającej ceny udało mi się książkę zdobyć (a że wykorzystałam w tym celu „okazję prezentową”, czyli Wielkanoc, to jakby inna opowieść).
            Wydawnictwo W.A.B. dba o fanów Marininej. Kolejne powieści ukazują się co roku. Po słabym w opinii recenzentów (niestety, nie miałam okazji przeczytać) „Obrazie pośmiertnym” liczyłam na wydanie jednego z tych kryminałów, które trzymają w napięciu do ostatniej strony – wszak w przypadku twórczości Mariny Aleksiejewej (tak naprawdę nazywa się pisarka) jest z czego wybierać. Padło na „Za wszystko trzeba płacić” jako kolejną część cyklu - nareszcie W.A.B. zaczęło wydawać przygody Kamieńskiej po kolei.
            Już na początku powieści – niespodzianka. Spotykamy starych znajomych z poprzednich kryminałów o Nastii Kamieńskiej – szefa mafii z Miasta, Eduarda Pietrowicza Denisowa („Gra na cudzym boisku”, „Zabójca mimo woli”) oraz tajemniczą „firmę” niejakiego Arsena („Ukradziony sen”), która zajmuje się ukrywaniem przestępstw. Major Kamieńska znów przeżywa koszmarne chwile, gdy pod jej nieobecność ktoś przeszukuje jej komputer, a Arsen wydzwania z podziwu godną regularnością.
A intryga? Zaskakująco wielopoziomowa, nawet jak na Marininą. Z jednej strony mamy specyficzną klinikę, gdzie doktor Borodankow i jego wyrachowana żona Olga próbują wyprodukować preparat stymulujący pracę intelektualną. Marzenie każdego artysty czy naukowca! Lecz poszukiwanie optymalnego składu leku wymaga eksperymentów na ludziach – i co z tego,  że zdolności przyjmowanych pacjentów faktycznie ulegają znaczącemu wzmocnieniu, skoro po kilku dniach każdy z nich umiera? Borodankow zna jedno rozwiązanie – trzeba zdobyć notatki zmarłego Lebiediewa, któremu udało się znaleźć skład preparatu na krótko przed śmiercią. Archiwum naukowca znajduje się w rękach jego żony, Weroniki. Weronika tymczasem w pogoni za lepszym życiem niedługo po owdowieniu wyszła za mąż za austriackiego biznesmena i wyjechała na zachód.
Drugi wątek to poszukiwania zabójcy Liliany Knepcke, rosyjskiej emigrantki, dawnej kochanki Denisowa. Czy jedynym punktem zbieżnym obu linii fabularnych jest fakt, że na spotkanie z człowiekiem od Borodankowa Weronika jechała razem z Lilianą i jej pięcioletnim synem? Czy zabójca odnajdzie Tamarę Koczenową, tłumaczkę i jedynego świadka zabójstwa? I co zrobi, kiedy do niej dotrze, skoro łączy go z nią coś więcej niż realizacja zlecenia? Prawda okaże się o wiele bardziej złożona niż mógłby przypuszczać nawet najlepiej z kryminałami obeznany czytelnik.
Aleksandra Marinina szybko – już przy pierwszy częściach cyklu o Kamieńskiej – odnalazła swoją drogę twórczą. Jej kryminały to z punktu widzenia teorii literatury powieści „antykryminalne” – kto zabił, wiadomo z reguły już w połowie utworu. Jak zabił – wiadomo nawet wcześniej. Dlaczego zabił? Teoretycznie motyw czytelnik poznaje wcześniej nawet niż rozwiązanie zagadki. Marinina nie skupia się na technicznych aspektach morderstwa, może dlatego, że kilka lat przepracowała w milicji i ten temat jej zbrzydł. Pisarkę interesuje przede wszystkim psychika przestępcy, to, co poniżej prostego motywu zbrodni, wyjaśnienie, dlaczego jedni są zdolni do popełniania przestępstwa, a inni nawet by o tym nie pomyśleli.
To taka cecha rosyjskich kryminałów, że w pewnym momencie czytelnik łapie się na tym, iż z całego serca współczuje zbrodniarzowi. Pogłębiona psychoanaliza postaci nie tylko głównych, ale też drugoplanowych, niekiedy zaś i epizodycznych, pozwala zrozumieć, że przestępstwu nigdy nie jest winny wyłącznie sam przestępca. Morderca z „Za wszystko trzeba płacić” wzbudza litość motywami działania. Nie kieruje nim wyłącznie żądza zysku – owszem, przyjmuje zlecenie dla pieniędzy, ale te pieniądze są mu potrzebne, żeby… Zresztą, przeczytajcie sami.
Nowa powieść Marininej to jak zwykle mieszanka zbrodni, lęku, namiętności i szarej codzienności Rosji lat dziewięćdziesiątych (książka została napisana w 1995 roku). Żona szanowanego naukowca łudzi się, że za granicą czeka ją lepsze życie – a kiedy już wyjeżdża, marzy tylko o powrocie do ojczyzny. Szef mafii dba o porządek w swoim mieście, jest bardziej ojcem niż sędzią. Były kochanek wyrachowanej tłumaczki wplątuje się w nowy romans, który omal nie pozbawia go życia. Są duże pieniądze, duże problemy i duże napięcie. Kryminalno-psychologiczny koktajl można wypić do dna przy jednym posiedzeniu, chociaż objętościowo do najmniejszych nie należy. Marinina jak zwykle – wciąga, porusza, hipnotyzuje.
Gdybym już miała się bawić w zarzuty wobec „Za wszystko trzeba płacić”, znalazłabym dwa podstawowe. Po pierwsze – za mało Kamieńskiej w Kamieńskiej! Natłok bohaterów i ich historii sprawia, że główna postać cyklu znika z planu, jakby przygnieciona zbyt barwnymi losami Olgi Rieszynej, Tamary Koczenowej, Jurija Oborina i innych. A przecież właśnie w tym momencie Nastia powinna autorkę najbardziej obchodzić! Przecież w milicyjnym analityku w tej powieści zachodzą niesamowite przemiany. Anastazja-tchórz zmienia się w Anastazję waleczną, która odważnie, bez względu na konsekwencje stawia czoła firmie Arsena i bierze odpowiedzialność za błąd, który popełniła dawno temu i w efekcie którego zginął syn Eduarda Pietrowicza. Dług u mafiosa, który powinien Kamieńską zniszczyć, buduje ją na nowo. Tylko że w liczącej pół tysiąca stron książce zbyt rzadko pojawia się nazwisko głównej bohaterki, żebym mogła uznać jej przemianę za stuprocentowo uzasadnioną. Tego mi brakowało i tego żałuję.
Druga sprawa to ginące wątki. Ważniejszych i epizodycznych linii fabularnych jest tyle, że nie wszystkie mogą dotrwać do końca powieści, to jasne. Ja jednak, jako czytelnik dociekliwy, chętnie bym się dowiedziała, jak zakończyły się losy detektywa Taradina i co działo się z Tamarą Koczenową po jej ucieczce za granicę. Skoro Marinina wprowadziła te wątki do powieści, powinna je uczciwie doprowadzić do końca albo przynajmniej dać jaką wskazówkę co do ich rozwiązania. Czułam niedosyt, że wyjaśniła się tajemnica śmierci Kariny Miskarjanc, że Denisow dowiedział się, kto stoi za zabójstwem Lili, a Koczenowa i Taradin rozmyli się w przestrzeni.
Jednak mimo tych uchybień uważam książkę Marininej za jedno z lepszych dzieł rosyjskiego kryminału (a jest w czym wybierać pod tym względem!) i trzecią – po „Ukradzionym śnie” oraz „Płotki giną pierwsze” – pod względem jakości powieść z cyklu o Anastazji Kamieńskiej. Warto przeczytać nawet jeżeli nie jest się fanem pościgów za przestępcami. W końcu Marininej chodzi bardziej o psychologię postaci niż o samą zbrodnię.

Ocena: 9/10 
  
*W 2013 roku w serii "Lato z kryminałem" ukazało się wydanie kieszonkowe, moim skromnym zdaniem o wiele ładniejsze pod względem oprawy graficznej.