sobota, 1 lutego 2014

Aleksandra Marinina - Cudza maska



Autor: Aleksandra Marinina
Tytuł: Cudza maska
Tłumaczenie: Aleksandra Stronka
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2013









             Kolejne powieści o major Anastazji Kamieńskiej biorę w ciemno, a „Cudzą maskę” przeczytałam dopiero pół roku po wydaniu tylko dlatego, że czas oczekiwania na nią umilałam sobie lekturą oryginału. Wydawnictwu W.A.B. jestem za Marininą dozgonnie wdzięczna, choć jak zwykle drżę z obawy, jak tłumaczka poradziła sobie ze specyficznym, stale ewoluującym stylem królowej kryminału.
            Okładka jest… dziwna. Spogląda z niej ni to potwór, ni to tytułowa maska, ni to jakiś człowiek, z kości policzkowych podobny do Władimira Putina. Ni przypiął, ni przyłatał. Ale to marudzenie skromnej recenzentki, bowiem obecna oprawa graficzna jest jakieś sto razy lepsza niż psychodeliczne rysunki znane z okładek poprzednich książek. „Cudza maska” wygląda jak kryminał i pachnie kryminałem. Brawa dla grafika!
            Fabuła zaczyna się niepozornie. Leonid Paraskiewicz, autor kultowych romansów, zostaje znaleziony martwy na klatce własnego domu. Despotyczna matka Paraskiewicza oskarża jego żonę, Swietłanę, Swietłana rzuca podejrzenia na inne kobiety w życiu męża, a zwłaszcza na niezrównoważoną psychicznie Ludmiłę Isiczenko. W trakcie śledztwa wychodzi na jaw zaskakujący fakt: prawdziwą autorką powieści Paraskiewicza była Swietłana, która po śmierci męża postanawia wynegocjować lepsze honoraria i wstępuje na wojenną ścieżkę z wydawcami spod ciemnej gwiazdy. W swej krucjacie ma tajemniczego sojusznika…
            Równolegle ze śledztwem w sprawie Paraskiewicza obserwujemy rozwój dwóch pozostałych wątków stanowiących oś powieści. Jewgienij Dosiukow, szanowany biznesmen, zostaje oskarżony o morderstwo. Świadkowie widzieli właśnie jego, ofiara, zanim pożegnała się z tym światem, wskazała go jako sprawcę. Nawet żona Dosiukowa, Natalia, nie ma wątpliwości, że to jej mąż odpowiada za zbrodnię. I tylko sam oskarżony z uporem maniaka twierdzi, że nie zabił, i wydaje astronomiczne kwoty na prawników, detektywów i obrońców praw człowieka, którzy mają dowieść jego niewinności.
            W Moskwie tymczasem polityk Siergiej Bieriozin szykuje się do wyborczej walki. Towarzyszy mu Irina – na pozór jego żona. Niewiele osób wie, że tak naprawdę Irina Bieriozina, która przysporzyła mężowi tylu zmartwień i Irina Bieriozina, która na nowo uczy się życia po poważnym wypadku, to nie ta sama osoba…
W tej części spotykamy nie tylko Nastię Kamieńską, ale też znanego z „Czarnej listy” Władisława Stasowa* wraz z córeczką Lilą. Drogi milicjantki i prywatnego detektywa przecinają się, gdy ona rozpracowuje morderstwo pisarza, on zaś na zlecenie obrońcy praw człowieka szuka dowodów niewinności Dosiukowa. I Nastia, i Wład początkowo błądzą niczym dzieci we mgle, popełniają błąd za błędem, a jeden z błędów pani major ma tragiczne konsekwencje – w jej gabinecie umiera prawdopodobny morderca Paraskiewicza. Promyk nadziei pojawia się dopiero, gdy Władisław zauważa detal, który może nie mieć żadnego znaczenia, a może obalić wszystkie zarzuty wobec Dosiukowa.
Najmocniejszą stroną „Cudzej maski” jest z pewnością starannie rozplanowana intryga. Trzy wątki, początkowo prowadzone równolegle, zbiegają się pod koniec powieści, tworząc logiczną i jak najbardziej wiarygodną całość. Nie wiem, czy to, co zaproponowała Marinina, byłoby możliwe w praktyce – ale wiem, że ja jej wierzę. Królowa kryminału dokładnie wyjaśnia motywację bohaterów, precyzyjnie rozkłada akcenty i detale, mistrzowsko myli tropy i wyprowadza czytelnika w pole. „Cudza maska” ukazuje cały kunszt autorki w misternym snuciu intrygi.
Zachwycają również główni aktorzy sztuki, której scenariusz napisało przed laty samo życie i ludzka chciwość. Mamy do czynienia z pięknym przekrojem społeczeństwa, a w galerii typów znajdziemy zahukanego artystę i zdeterminowanego do walki o swoje biznesmena, byłą prostytutkę marzącą o prawdziwym domu i despotyczną mamuśkę, która nie zobaczyłaby własnych błędów, nawet gdyby zatańczyły przed nią kankana na stole. Psychologii postaci nie da się nic zarzucić.
Co rozczarowuje, to – podobnie jak w „Za wszystko trzeba płacić” – za mało Kamieńskiej w Kamieńskiej. O Nasti dowiadujemy się tyle, że głoduje, bo Alosza znowu siedzi w Żukowskim, że wciąż spaceruje z Iwanem Zatocznym i że głęboko przeżywa śmierć podejrzanego. Brakuje mi tej Nasti, która w co drugim rozdziale narzekała na kręgosłup, która dorabiała tłumaczeniami i fundowała sobie codzienną gimnastykę umysłową. Tę znaną z poprzednich części Nastię przytłoczyli jednorazowi bohaterowie intrygi. To samo dotyczy Stasowa, który tak mocno odcisnął piętno charakteru na fabule „Czarnej listy”. Przypomnienie, że Lila uwielbia wędzoną kiełbaskę to za mało, by czytelnik poczuł, że wrócili starzy znajomi.
O stylu mogę powiedzieć, że jest bez zarzutu. Płynny, lekki, z humorystycznymi akcentami i bez potknięć. Marinina postawiła na intrygę, więc próżno w „Cudzej masce” szukać stylistycznych fajerwerków, autorka wraca raczej do sprawdzonych rozwiązań i przeplatania wątków bez odwoływania się do wspomnień, pamiętników czy listów. Ponieważ przyszło mi tę powieść czytać w dwóch wersjach językowych, mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że o ile Marinina trzyma poziom, o tyle tłumaczka, Aleksandra Stronka, zanotowała duży progres. Jej tłumaczenie stało się płynne, można w nim ujrzeć i styl samej autorki, i wyraźne ślady zostawione przez tłumaczkę, przy czym śladami nie są nieporadne kalki językowe lub niepolski rytm zdania, ale w pełni świadome ekwiwalenty przekładowe. Czyta się naprawdę świetnie i po tej powieści nie mam do Stronki już żadnych zastrzeżeń.
Kto nie sięgał jeszcze po Marininą, niech to czym prędzej nadrabia! Warto – dla znakomicie poprowadzonych wątków, pasjonującej zagadki i brudnej rosyjskiej rzeczywistości połowy lat dziewięćdziesiątych. Warto, by wyrobić sobie własną opinię.

Ocena: 8/10

*Mylnie na tyle okładki nazwanego Władimirem. Potknięcie sporego kalibru, ale za radykalną zmianę oprawy graficznej serii mogę przymknąć na nie oko.
 

czwartek, 30 stycznia 2014

Droga do Justyny Kowalczyk - Daniel Ludwiński


Autor: Daniel Ludwiński
Tytuł: Droga do Justyny Kowalczyk. Historia biegów narciarskich
Wydawnictwo: SQN
Liczba stron: 313
Okładka: miękka
Rok wydania: 2014












            Daniela Ludwińskiego kojarzę przede wszystkim z „Tygodnika Żużlowego” i ogółem z pisania o żużlu. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że drugą pasją toruńskiego dziennikarza są sporty zimowe. Ludwiński, który nie ma w sobie nic z dziennikarza-celebryty, ale sporo z dobrego, porządnego dziennikarza w starym stylu, nie mógł wybrać lepszego momentu na ukoronowanie miłości do biegów narciarskich książką o ich historii. W przededniu Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Soczi, wobec narastającej jak co roku kowalczykomanii, po historię dyscypliny sięgnie nie tylko zapalony kibic biegów. A czego dowie się z obszernej publikacji?
            Zacznijmy jednak od początku, czyli od okładki, po której książki się ponoć nie ocenia, ale która jest książki wizytówką. Od strony graficznej dzieło przedstawia się zacnie: skromnie i z klasą. Okładka nawiązuje bezpośrednio do tytułu – jest na niej i Justyna Kowalczyk, i historia biegów narciarskich. Grafika przyciąga spojrzenie, opis z tyłu okładki zachęca. Tylko jedna łyżka dziegciu znalazła się w tej beczce miodu: „Czy Justyna Kowalczyk jest najwybitniejszą zawodniczką w historii narciarstwa biegowego? A może to jednak astmatyczka [podkr. moje] Marit Bjørgen czy Jelena Välbe w słynnej różowej czapeczce? (…)” Myślę, że sprowadzenie utytułowanej Norweżki do astmy jest dość podłym chwytem marketingowym, zwłaszcza że sam autor przyznaje, że afera z lekami na astmę została przez media rozdmuchana. To drobnostka, ale drobnostka, która nieładnie wygląda na tle naprawdę dobrej całości.
            W środku książka prezentuje się lepiej niż na zewnątrz. Nie jest to pełen statystyk i suchych informacji przegląd mistrzów świata i mistrzów olimpijskich, spis nowinek wprowadzanych do biegów czy afer dopingowych, jakie zdarzały się na przestrzeni lat. Ludwiński koncentruje się na wyrazistych postaciach wybitnych zawodników, opowiada o ich życiu na trasie i poza nią. Wbrew temu, co napisano w spisie treści, książkę można podzielić nie na dwie, a na trzy części: multimedaliści z zagranicy są uszeregowani chronologicznie, lecz z podziałem na płcie. Najpierw czytelnik ma okazję poznać sylwetki najznamienitszych biegaczy, od Velego Saarinena aż do… Pettera Northuga. To barwna opowieść o rekordach, walce do ostatnich metrów, walce z samym sobą i z przeciwnościami losu. Można dowiedzieć się nie tylko, ile medali zdobyli starzy mistrzowie, ale też czym zajmowali się lub zajmują po zakończeniu kariery, jak potoczyło się ich życie osobiste. Starszego kibica z pewnością zainteresuje, jak dziś powodzi się Władimirowi Smirnowowi czy Bjørnowi Dӕhlie, młodszy dowie się więcej o tych kultowych już postaciach narciarskiego świata. A niekibic? A niekibic przekona się, że biegi narciarskie wcale nie są nudne, a już tym bardziej nie zaczęły się od Justyny Kowalczyk!
            Druga część pierwszej części poświęcona jest wybitnym zawodniczkom. Z oczywistych względów jest dużo krótsza niż pierwsza, chociaż jak zaznacza Ludwiński, biegi kobiece mają de facto równie długą historię co biegi męskie. Kiedy zaczęły się seryjne sukcesy norweskich biegaczek? Po czym można było poznać na trasie Jelenę Välbe? Jaki jest naturalny kolor włosów Marit Bjørgen? Ciekawostki serwowane przez Ludwińskiego ubarwiają historię o medalach i wielkich porażkach, a u niejednego kibica wywołają na twarzy rozrzewniony uśmiech.
            Każdego sportowego patriotę najbardziej ucieszy część zatytułowana „Biegi biało-czerwone”. Kto myśli, że polskie biegi to tylko Józef Łuszczek i Justyna Kowalczyk, jest w wielkim błędzie, a Ludwiński udowadnia ten błąd na każdej stronie. Stefania Biegun zwana Funią, siostry Majerczyk z Poronina, Tadeusz Kwapień i Józef Rysula – nawet wśród fanów biegów nie każdy dotąd znał te nazwiska. A teraz? Autor „Drogi do Justyny Kowalczyk” pokazuje, jak fascynującą drogę przebyli polscy biegacze i biegaczki. zanim nastały czasy Pucharu Świata na Polanie Jakuszyckiej i medali na każdej większej imprezie. Wszystko to czyni lekko i przyjemnie, naturalnym językiem i w sposób tak ciekawy, że całość czyta się jak najlepszą sagę rodzinną. W końcu środowisko biegowe to w pewnym sensie wielka rodzina.
            Bardzo spodobał mi się pomysł przedzielania rozdziałów krótszymi opowiastkami o najciekawszych momentach w historii biegów i zawodnikach, którzy nie zapisali się w niej medalami, a niezwykłymi wyczynami, jak Gjoko Dineski z Macedonii, na którego w Holmenkollen czekał sam król. Nie po raz pierwszy tego typu rozwiązanie pojawia się w książkach wydanych przez SQN i za każdym razem okazuje się to dobrym pomysłem.
            Całość prezentuje się nader korzystnie. Ludwiński ma nie tylko olbrzymią wiedzę, ale też dobre pióro, dzięki któremu nie czytamy historycznego opracowania, a opowieść o tym, jak się kiedyś biegało na nartach i jak biega się dziś. Wartki tok narracji stanowi olbrzymią zaletę publikacji. Zdarzają się zdania sformułowane nie najfortunniej czy drobne potknięcia techniczne (szczerze rozbawiła mnie literówka: „głody zawodnik”, bodaj jedyna, jaką wypatrzyłam w całej publikacji), ale stanowią zaledwie drobną część całości, a wspominam o nich jedynie dlatego, że książka jest o krok od ideału. Nie dopatrzyłam się potknięć merytorycznych, chociaż nie wykluczam, że gdzieś w całej książce może się zdarzyć pojedyncza pomyłka w czasie któregoś zawodnika albo w pozycji dalej sklasyfikowanego biegacza – ale podobne pomyłki nie zdarzają się chyba jedynie w oficjalnych dokumentach FIS-u. Jedyne, czego mi od strony merytorycznej brakowało, to włączenie do galerii postaci z historii biegów Johanna Mühlegga. Rozumiem, dlaczego go nie ma – nie zasłużył, ani zachowaniem, ani rezultatami sprzed afery dopingowej w Salt Lake City. Myślę jednak, że posłużyłby jako przykład biegowego antybohatera pośród bohaterów, którzy nawet w obliczu skandali z używaniem zabronionych środków sprawiają wrażenie „czystszych” niż reszta sportowego świata. Każda dyscyplina ma swoje czarne momenty, dla biegów takim momentem był Mühlegg i brak jakiejkolwiek wzmianki o nim nieco mnie kłuje w oczy. Jestem natomiast pozytywnie zaskoczona obecnością Northuga, którego większość polskiego światka biegów woli traktować, jakby nie istniał. A już to, że obecność Northuga nie sprowadza się do wspomnienia o „Diesel Doris” (ba, „Diesel Doris” w książce w ogóle nie ma!) to dowód obiektywnego, zdystansowanego spojrzenia autora. Cieszę się też, że biografia Justyny Kowalczyk nie zdominowała publikacji. Nasza mistrzyni nie dostała od Ludwińskiego forów i przypadł jej w udziale rozdział o standardowej objętości – co po raz kolejny pokazuje, jak rzetelnie i obiektywnie Ludwiński podszedł do swojej pracy.
            Zadaniem Ludwińskiego nie było pisanie o Kowalczyk, a o biegach. Wywiązał się z tego na piątkę, a nawet piątkę z plusem. Kto lubi sport i to sport od strony zakulisowej, bez czystych statystyk, temu z pewnością przypadnie do gustu książka poświęcona dyscyplinie święcącej triumfy w ośnieżonej Polsce. Obowiązkowa pozycja na półce każdego zimowego kibica!

Ocena: 8/10

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Ocalam od zapomnienia: Melchior Medard - Carska roszada



Autor: Melchior Medard
Tytuł: Carska roszada
liczba stron: 392
oprawa: miękka
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica










            Kryminał retro stał się od niedawna niezwykle popularnym gatunkiem. Realia dziewiętnastego wieku szczególnie sprzyjają rozwojowi intryg, popełnianiu zbrodni, a jednocześnie wykrywaniu ich przy powolnym wdrażaniu „nowych” technologii (w tym daktyloskopii). A jednak – dziewiętnastowieczne Carskie Imperium to wciąż dla nierosyjskich autorów egzotyczna okolica. Jak odnalazł się w niej Melchior Medard?
            Akcja powieści toczy się w Warszawie końca dziewiętnastego wieku. Rusyfikacja postępuje po krwawym stłumieniu powstania styczniowego, a mimo to z emigracji powracają już niektóre tęgie umysły – w tym i panna Zofia Maciejewska, doktor medycyny. W stolicy Nadwiślańskiego Kraju los styka ją z urzędnikiem do zadań specjalnych, przybyłym z Moskwy Estarem Pawłowiczem Van Houtenem. Tajny radca przybył, by zbadać tajemnicę morderstw popełnianych na młodych kobietach. Wygląda na to, że w Warszawie grasuje lokalna odmiana Kuby Rozpruwacza i malowniczo okalecza swoje ofiary. Szybko jednak okazuje się, że szereg morderstw to przykrywka dla intrygi sięgającej – pozwolę sobie na cytat z tylnej strony okładki – „szczytów władzy i europejskich dworów monarszych”. Zboczeńcy, szaleńcy, kobiety, zdrajcy… Przed czytelnikiem toczy się w szaleńczym tempie kalejdoskop wydarzeń.
            Tyle o fabule, bowiem i na przestrzeni blisko czterystu stron jest jej niewiele więcej. Uwaga autora skupia się w pierwszej kolejności na realistycznym, szczegółowym odmalowaniu portretu miasta – Warszawy drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Wraz z Estarem Pawłowiczem krążymy uliczkami, widzimy dzielnice reprezentacyjne i mniej, poznajemy rozmaite typy ludzkie w tejże Warszawie siedzące. Uroku temu pejzażowi dodaje fakt, iż Warszawę poznajemy w przeddzień Bożego Narodzenia.  Z pewnością barwny, wyrazisty styl i niezwykle plastyczne, rozległe opisy są wraz z mottami pod każdym z rozdziałów najmocniejszym punktem powieści.
            I nie, w tym wypadku to nie jest komplement.
            Fabuła to, krótko mówiąc, strzęp. Marny strzęp, w którym bohaterowie kręcą się w miejscu i nawet romans wydaje się po prostu niewiarygodny. Postacie pojawiają się i znikają, niby są ważne, niby coś robią, ale i tak do niczego to nie prowadzi. Szumnie zapowiadana międzynarodowa intryga, dla której sięgnęłam po „Carską roszadę”, pojawia się w skandalicznie skróconej formie na ostatnich stronach, jakby autor nagle sobie przypomniał, że pisze powieść kryminalno-szpiegowską, a nie przewodnik po Warszawie lat minionych. „Romans” Estara Pawłowicza z Zofią jest śmieszny i żałosny – ot, parę wymienionych słów, jeden prezencik, a potem rozpacz po śmierci Zofii, która to rozpacz też jest średnio i mało psychologicznie odmalowana. Wera, która niezmiernie mnie zaintrygowała – zwłaszcza przez swoją relację z Zofią – okazuje się potrzebna tylko po to, żeby były „momenty”, a dokładniej: jeden moment. Scena homoerotyczna. Zero prawdopodobieństwa psychologicznego. A już „przemiana” Estara Pawłowicza to śmiech na sali. „Wydarzenia ostatnich lat wyleczyły go z patriotyzmu”, pisze Medard w epilogu, a ja pytam, gdzie ten patriotyzm był? Chyba tylko umowny, symboliczny. Ale czego się spodziewać w dziele z tak powierzchowną charakterystyką postaci?
            I najważniejsze: „Carska roszada” nie jest dziełem oryginalnym. Nie jest też dziełem, jak chcieliby niektórzy, postmodernistycznym, bowiem w takim wypadku pod postmodernizm można by podciągnąć i plagiaty, i prace naukowe będące kompilacją tekstów źródłowych. Przeczytałam kilka recenzji tej powieści i uderzyło mnie, że w żadnej z nich nie wspomina się o rzeczy oczywistej, czyli pokrewieństwie Estara Pawłowicza Van Houtena z Erastem Pietrowiczem Fandorinem – słynnym detektywem-jąkałą stworzonym przez Borysa Akunina. Podobnie brzmiące personalia, to samo miasto pochodzenia, to samo przeznaczenie (Ameryka), zainteresowanie Dalekim Wschodem, ten sam nefrytowy różaniec i nawet ten sam los ukochanej kobiety (chociaż los Lizy – żony Fandorina – Akunin przynajmniej potrafił wiarygodnie opisać). Ba, po głębszym zastanowieniu rzuciło mi się w oczy również pokrewieństwo tytułów, na które wcześniej nie zwróciłam najmniejszej uwagi – „Carska roszada” kojarzy się nieodrodnie z „Gambitem tureckim” (tu szachy i tu szachy). Również sposób popełniania morderstw i skojarzenie z Kubą Rozpruwaczem zostało „pożyczone” od Akunina, a konkretnie: z powieści „Dekorator”. Zresztą, Medard się tego pokrewieństwa nie wypiera, potwierdza je, wprowadzając do „Carskiej roszady” postać Gruzina, Grigorija Czchartaszwilego (wypada tu powiedzieć, że Borys Akunin naprawdę nazywa się Grigorij Czchartiszwili). Bohater ten dał mi nadzieję, że „Carska roszada” okaże się inteligentnie intertekstualnym utworem, a mnie będzie bawić wyłapywanie kolejnych smaczków. Tak się niestety nie stało. Autor ewidentnie nie miał pomysłu na nawiązanie do wielkiej inspiracji, rzucił parę aluzyjek i chyba liczył, że krytyka zapieje z zachwytu: „O! Postmodernizm!”. Źle trafił. Aluzje – tak, ale aluzje, które mają głębszy sens. Gdyby na przykład Czchartaszwili okazał się twórcą, którego zainspirowały przygody Van Houtena – już byłby w tym sens i smak. Nawiązania bez pomysłu można porównać do przypraw, którymi niewprawny kucharz posypał mdłą w smaku potrawę (tu: powieść), licząc, że dzięki temu klienci restauracji nie zauważą fuszerki. Przykro mi: zauważyli.
            Powieści nie polecam, chyba, że ktoś lubi „artykuły geograficzne” tudzież nawet geohistoryczne. Poza stylem nie ma w niej absolutnie nic, co przykułoby moją uwagę: ani pełnokrwistej intrygi, ani wielowymiarowych postaci, ani prawdopodobieństwa psychologicznego. Jeżeli ktoś szuka dobrego kryminału retro, polecam mimo wszystko Borysa Akunina albo „pierwszego w biznesie” Leonida Józefowicza. A Melchior Medard niech skonstruuje własną, dobrą fabułę z własnymi postaciami, wtedy pewnie będzie czym się zachwycać. Na razie: szału nie ma. Nawet zapowiedzi szału.

Ocena: 3/10

piątek, 6 grudnia 2013

Anna Borisowa - Pory roku



Autor: Anna Borisowa / Boris Akunin
Tytuł: Pory roku
Tłumaczenie: Katarzyna Maria Janowska
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 445
Okładka: miękka
Rok wydania: 2013











Wydawnictwo Znak złamało mi serce. Jeżeli autor pisze pod pseudonimem, winno się go i pod pseudonimem tłumaczyć. Z jednej strony rozumiem decyzję wydawnictwa: w kraju, z którym z czytelnictwem jest słabo (osławione pół książki rocznie, a znam co najmniej osób, które wyrabiają normę za kilkuset Polaków), mało kto kupi powieści obyczajowej nieznanej rosyjskiej autorki. W ogóle mało kto kupi powieść obyczajową niepolską i nieamerykańską. Z drugiej strony – zdradzanie już na okładce, że Anna Borisowa to tak naprawdę Boris Akunin psuje zabawę czytelnikowi, który Akunina zna, a w Borisowej odnajdzie jego odpryski…
Okładka, nawiasem mówiąc, jest przepiękna. Bez tandetnych modelek i zdjęć ze stocków. Symboliczna, pastelowa absolutnie pasuje do literatury kobiecej i do na poły filozoficznej powieści o przemijaniu i uwięzieniu. Graficy spisali się jak rzadko kiedy. Sama kupiłabym tę powieść tylko dla przyjemności patrzenia na okładkę!
W „Porach roku” przeplatają się głosy dwóch kobiet żyjących w różnych czasach i różnych warunkach. Weronika Korobielszczykowa, młoda lekarka z głową pełną ideałów, zjawia się w tytułowym ośrodku spokojnej starości. Jest to swoisty pensjonat dla starszych Rosjan usytuowany w sercu Francji. To tu dożywają swych dni weterani i partyjni, komuniści i dysydenci, chorzy i zdrowi. Razem z Weroniką wędrujemy korytarzami „Pór roku”, poznając rezydentów, personel oraz Stasa – protektora Weroniki, biznesmena i uzdrowiciela domu spokojnej starości. Poznajemy też samą Weronikę, dziewczynę, która jak mało kto zna wartość życia i umie się cieszyć każdą chwilą. O nieuchronnym przemijaniu przypomina jej własna choroba, ale też obecność za ścianą pogrążonej w śpiączce Madame.
Madame to druga bohaterka powieści. Jej historię poznajemy bezpośrednio od niej. Nie może spisać swojej autobiografii ani nikomu jej opowiedzieć. Chociaż personel „Pór roku” sądzi, że nastąpiła u niej śmierć mózgu, Madame jest świadoma. Nie widzi, nie może się poruszać ani mówić. Jednak słyszy, czuje i myśli. Traktowana przez otoczenie jak niechciany mebel, staje się mimowolnym świadkiem romansów i kłótni, rozstań i wielkich planów. Rozdarta między wspomnienie burzliwej przeszłości a nieznośną teraźniejszością, stara się uzyskać kontakt ze światem dzięki choremu na autyzm Emenowi. By zabić upływający w cielesnej niewoli czas, wspomina swoje życie: szaloną miłość do Dawida, rodzącą się w nastoletniej dziewczynce świadomość polityczną, nieprawdopodobne przygody w Mandżurii… Madame – tak naprawdę Aleksandryna – ma sto pięć lat, pamięta obie wojny, ale pamięta też coś jeszcze: nauki starego Chińczyka, które utrzymują ją przy życiu tak długo, jak długo widzi sens we własnym istnieniu.
W powieści splata się życie – głównie zawodowe, rzadziej uczuciowe – Weroniki i niesamowity scenariusz, w jaki układają się losy Aleksandryny. Te dwie kobiety łączy coś więcej niż obecność w „Porach roku”, choć same nie zdają sobie z tego sprawy. To, co minęło, subtelnie splata się z tym, co trwa i z tym, co może być, jeżeli tylko Aleksandrynie uda się skontaktować ze światem zewnętrznym i zdradzić tajemnicę, którą pielęgnowała przez ponad pół wieku.
Ta powieść to niewątpliwy triumf Akunina, który pokazuje, że potrafi pisać nie tylko kryminały. Na zewnątrz wypływa cała jego erudycja, fascynacja filozofią Wschodu i wiara w połączenie Wschodu z Zachodem w idealnej jedności. To jeden z niewielu współczesnych pisarzy, w którego twórczości widać własne poglądy filozoficzne w tradycyjnym ich rozumieniu. I prawdopodobnie jedyny pisarz tego typu, deklarujący się równocześnie jak autor literatury rozrywkowej. Właśnie filozofia, wiedza medyczna i wizja świata wiecznej młodości, świata będącego na wyciągnięcie ręki, urzeka w tej powieści najbardziej. A już połączenie tych „ciężkich” idei z linią fabularną rodem z westernu jest mistrzostwem wyższego stopnia.
Warstwa językowa nie pozostawia wiele do życzenia. Akunin mistrzowsko włada słowem i łączy współczesną, momentami slangową mowę partii dziejących się w dwudziestym pierwszym wieku z bogatym językiem opowieści Aleksandryny, w to wszystko wplatając terminy medyczne. Fachowe słownictwo nie przeszkadza – autor szybko je wyjaśnia i opisuje skomplikowane procesy zachodzące w organizmie tak jasno, jakby pisał podręcznik biologii dla uczniów podstawówki.
Mogłabym się dłużej rozpływać nad tą powieścią, ale jedna kwestia nie daje mi spokoju. Bohaterki są… nawet nie nijakie. Są przesadzone, i to obie. Weronika zachowuje się jak robot, żadnych uczuć, żadnego przywiązania – ot, założyła sobie, że będzie powściągać emocje dla zdrowia i tego się perfekcyjnie trzyma. Akunin znalazł dobry wybieg, żeby nie zagłębiać się w psychikę młodej lekarki, ale przez to uczynił jej postać niewiarygodną i niesympatyczną. Nie poczułam z nią żadnej więzi. Z Aleksandryną poszło mistrzowi jeszcze gorzej. Jako nastolatka jest nader bystra, ale to nie grzech, zdarzają się zbyt mądre dziewczynki. Gorzej, że potem, podczas okresu mandżurskiego, zamienia się w rozhisteryzowaną pannicę pozbawioną jakiejkolwiek zdolności logicznego myślenia. Biega, krzyczy, grozi pistoletem i sprawia wrażenie niespełna rozumu. Ja wiem, miłość zaślepia, ale nie uwierzę, że taka mądra dziewczynka jak Aleksandryna dała się miłości do tego stopnia zmanipulować. Jeżeli Akunin chciał pokazać proces przemiany bohaterki, nie wyszło mu – retrospekcje sprawiają, że poznajemy ją skokami, przez co nie widać, dlaczego się zmieniła, co sprawiło, że z wiekiem ubyło jej rozsądku. Niekonsekwentna kreacja Aleksandryny, choć może nie jest błędem kardynalnym, kładzie się cieniem na znakomity odbiór powieści.
Dlaczego Akunin, mistrz psychologii i twórca niesamowitego Erasta Fandorina, potknął się na postaciach w nowej powieści? Przychodzi mi do głowy jedno wyjaśnienie: za bardzo chciał udawać kobietę. Widać, że zniewolił go kobiecy pseudonim. Narracja nie jest narracją kobiecą, ale narracją mężczyzny, który stara się pisać jak kobieta. Gdyby odrzucił maskę i po prostu przyznał, że napisał coś, co nie jest kryminałem ani traktatem historyczno-politycznym, gdyby zrobił to już przed wydaniem, gdyby się w porę opamiętał – „Pory roku” byłyby powieścią absolutnie wybitną. Tak – są „zaledwie” powieścią znakomitą.
Jeszcze słowo o tłumaczeniu: Katarzyna Maria Janowska, zdaje się, Akunina wcześniej nie tłumaczyła. Jest więc debiutantką jeśli chodzi o zmagania z trudnym, naszpikowanym pułapkami stylistycznymi i frazeologicznymi językiem rosyjskiego Gruzina. Jak na debiut wypadła rewelacyjnie. Szczerze gratuluję i równie szczerze zazdroszczę talentu, wytrwałości i utrzymania poziomu przez całą długą powieść!
           
Ocena: 9/10
 

piątek, 29 listopada 2013

30 Days Song Challenge - wersja blogowa

Bawiłam się w to już na facebooku, acz o ile dobrze pamiętam, nigdy nie udało mi się dojść dalej niż do piątego dnia. Zainspirowana ponownie przez Futbolową, dodaję moje własne zestawienie opatrzone komentarzem do każdej piosenki :)

1) Ulubiona piosenka - Radost' Moja, Mielnica
Odkąd usłyszałam ją po raz pierwszy, wiedziałam, że będzie jedną z moich najukochańszych piosenek. Po dwóch miesiącach znam ją na pamięć i jeszcze mi się nie znudziła. Na dodatek to piosenka bardzo pasująca do nadchodzącego świątecznego czasu (jeżeli znasz rosyjski, wsłuchaj się w tekst - na pierwszy rzut... ucha treść jest nieoczywista, ale warto przysłuchać się uważnie).

2) Najbardziej nielubiana piosenka
- Znak, Ewa Farna
Organicznie nie toleruję tego utworu. Nie widzę krzty sensu w tekście, muzyka jest absolutnie nijaka, a głos Ewy przyprawia o mdłości. Kiedy słyszę ją podczas zakupów albo w autobusie, osładzam sobie mękę twierdzeniem, że w refrenie słychać wyraźnie: "Pokemon"!

3) Piosenka, która rozwesela - Feels So Good, Atomic Kitten
Włączam Atomowe Kociaki zawsze wtedy, gdy zaczyna się wiosna. Nie ma u mnie 21 marca bez oglądania DVD z pożegnalnego koncertu zespołu na Wembley i bez Feels so good. Kiedy słyszę pierwsze takty, faktycznie zaczynam się świetnie czuć.

4) Piosenka, która zasmuca - Love Should, Moby
Do tej piosenki pisałam "Konie narowiste", jedną z najsmutniejszych miniaturek, jakie kiedykolwiek spod mojej ręki wyszły. Nie wiem, dlaczego kojarzy mi się z umieraniem, skoro absolutnie nie jest o umieraniu, ale tak się utarło i przez moje skojarzenia utwór Moby'ego znalazł się na ścieżce dźwiękowej do (nigdy niedokończonej) ekranizacji "Koni".

5) Piosenka, która przypomina o kimś - Tears in Heaven, Loona
Pierwsze, co przyszło mi do głowy. Piosenka, przy której jako szczeniara piekłam pierniczki w kształcie serc z zamiarem poczęstowania nimi ówczesnej Miłości Mojego Życia. Dziś z całej tej historii śmieję się jak głupia, ale dla dorastającego dziewczątka to była sprawa życia i śmierci.

6) Piosenka, która przypomina o jakimś miejscu - We Germans, Mundstuhl
Jejku, sporo mam takich piosenek, a każda do innego miejsca. Leszno ma Vangelisa, Praga ma cały album Sylvera, Barcelona ma Russella Watsona, a z Finlandią nieodrodnie kojarzy mi się Grisza Leps. Wybrałam mój hit wakacji 2006, mundialową piosenkę, przy której w Darłówku emocjonowałam się kolejnymi meczami i przy której z Blondynem z Sąsiedztwa soczkiem pomarańczowym zapijaliśmy klęskę Niemców.

7) Piosenka, która przypomina o jakimś wydarzeniu - Northern Star, Melanie C.
Utarło się, że wielkie triumfy moich żużlowych idoli zasługują na świętowanie zwane Nocą Cudów. Obecnie tych nocy jest w kalendarzu około dwudziestu (przy czym dwukrotnie w czasie zbiegają się dwie Noce Cudów). Pierwsza, ustalona na 22 kwietnia, dostała swój hymn - po wielkiej radości wrzuciłam do odtwarzacza singiel Melanie C. i... zasnęłam. "Northern Star" obudziło mnie o piątej rano i przypomniało o bezgranicznej radości.

8) Piosenka, do której znam cały tekst - Ostanus', Gorod 312
Мам jakąś obłędną skłonność do piosenek o umieraniu. Znam na pamięć wiele piosenek, ale wczoraj oficjalnie zapowiedziałam, że jeżeli zdarzy mi się w końcu pójść do X-Factora, to tylko z "Ostanus'", która nie dość, że jest prześliczna, to jeszcze pochodzi z jednego z moich ulubionych filmów ("Straż dzienna", reż. T. Bekmambietow).

9) Piosenka, przy której mogę tańczyć - Let's Party Tonight, Jeanette
Kiedy dostałam płytę Jeanette - sprowadzaną z Niemiec, co jak na tamte czasy było czystym szaleństwem - zakochałam się w tym utworze i wymyśliłam do niego cały układ choreograficzny. Układu już nie pamiętam, ale piosenkę nadal uwielbiam.

10) Piosenka, która usypia - Moonlight Shadow (Piano), Groove Coverage
Znam kilkanaście wersji "Moonlight Shadow", ale tylko przy tej mogę spokojnie zasypiać.

11) Piosenka ulubionego zespołu - Dawaj za, Lyube
Nie wiem, co mój last.fm na to, ale zespół Lyube po prostu ubóstwiam. Mogę się zakochiwać w piosenkach innych zespołów i słuchać ich po kilkaset razy, ale prędzej czy później wrócę do Lyube. "Dawaj za" kojarzy mi się z nocnymi maratonami Hirołsów i piciem z Hieną.

12) Piosenka zespołu/wykonawcy, którego nienawidzę - wszystko Nataszy Urbańskiej
Podobno jeżeli się nie lubi jakiegoś celebryty, to znaczy, że się mu zazdrości (usłyszane dziś w Dzień Dobry TVN). Nie bardzo wiem, czego można zazdrościć osobie, która ewidentnie nie zna porzekadła: "Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz".

13) Piosenka, do której lubienia nigdy bym się nie przyznała - Paparazzi, Lady Gaga
Naprawdę irytuje mnie Lady Gaga... i naprawdę bardzo mi się podoba "Paparazzi". Nie wiem, dlaczego.

14) Piosenka, o której lubienie nikt by mnie nie podejrzewał
- Pożałuj moich łez, Groovebox
"Love ballads" Grooveboxa znalazłam na mp3.wp.pl i bardzo mi się spodobało, więc zaczęłam szukać kolejnych pozycji tego wykonawcy. Znalazłam... TO. I sądzę, że absolutnie nikt by nie podejrzewał, że może mi się podobać taka piosenka.

15) Piosenka, która mnie opisuje - Opera mydlana, Maryla Rodowicz
Lubię mówić, że nie ma prawdy, jest tylko autentyczność. A o czym w "Operze mydlanej" śpiewa Rodowicz, jeżeli nie o autentyczności i wierności scenariuszowi, który sam sobie piszemy, a nie temu, co chce nam pisać otoczenie?

16) Piosenka, którą kiedyś lubiłam, a teraz nienawidzę -Lift me higher, Kate Ryan
Kiedyś uwielbiałam skoczność tej piosenki. Dzisiaj uważam, że jest wiele lepszych piosenek do tańca, a "Lift me higher" jest nudna, bezpłciowa i z idiotycznym tekstem.

17) Piosenka, którą często słyszę w radiu - nie słucham radia.

18) Piosenka, którą chciałabym usłyszeć w radiu - jak wyżej.

19) Piosenka z ulubionego albumu - The Man You Love, Il Divo z płyty Il DivoWszystkie płyty Il Divo ocierają się o ideał, ale największy sentyment mam do tej pierwszej, słuchanej w listopadowym deszczu i z "Cieniem wiatru" na kolanach. Ale jeszcze trudniej niż ulubioną płytę znaleźć ulubioną piosenkę na tej płycie. Zdecydowałam się na "The Man You Love", chociaż "Feelings" czy "Mama" urzekają w równym stopniu.

20) Piosenka, której słucham gdy jestem zła - Fuck U, Archive
Kiedy jestem zła, lubię wykrzyczeć moją złość. Najczęściej drę się w takt tej żywiołowej piosenki, którą odtwarzacz wylosuje jako pierwszy, ale dla "Fuck U" mam na playlistach specjalne miejsce. Do tego stopnia, że mam ochotę wysyłać link do tej piosenki wszystkim tym, którzy mnie solidnie wkurzą.

21) Piosenka, której słucham gdy jestem szczęśliwa - Il Mondo, Patrizio Buanne
Kiedy jestem szczęśliwa, też lubię pośpiewać, a "Il Mondo" idealnie nadaje się do wyśpiewania całej swojej miłości do świata. "My heart belongs to you, so take it"!

22) Piosenka, której słucham gdy jestem smutna - Untitled, Simple Plan
Z reguły w tej kategorii ludzie wypisują piosenki, które dają im mentalnego kopa i zastrzyk energii do dalszego funkcjonowania. Niestety, ja lubię się na trochę w moim smutku zakopać, pocelebrować go, a potem wyleźć z nory i walczyć dalej. Simple Plan do celebrowania się nadaje jak nic!

23) Piosenka, którą chciałabym, aby zagrano na moim ślubie - You Are Loved, Josh Groban
Żebym sobie wbiła do głowy, że dopóki mam kogoś, kto mnie kocha, nie poddam się, bo nie wolno :)

24) Piosenka, którą chciałbym, aby zagrano na moim pogrzebie - Nangijala, Rasmus Seebach
Chciałabym wierzyć, że Astrid Lindgren miała rację. Że nie umrę, a jedynie odejdę do Nangijali, bo w końcu w duchu zawsze pozostanę dzieckiem.

25) Piosenka, która rozśmiesza - Justysia, Milano
Ja wiem, że ta piosenka (zwłaszcza w TYM wykonaniu) jest głupawkogenna. Jednak jeszcze bardziej głupawkogenny jest cały wachlarz skojarzeń, które funduję sobie, ilekroć jej słucham. O "Justysi" pierwszy raz usłyszałam przed Mistrzostwami Świata w Narciarstwie Klasycznym i trwale skojarzyła mi się z Justyną Kowalczyk oraz krótką komedią, którą napisałam z okazji rzeczonych Mistrzostw.

26) Piosenka, którą potrafię zagrać na jakimś instrumencie - Vivo per lei, Andrea Bocelli
Niewiele mi zostało z czasów, kiedy intensywnie uczyłam się gry na keyboardzie. Na keyboard nie mam już czasu, ale kiedy teraz do niego podeszłam, palce same ułożyły się do "Vivo per lei", chociaż uczyłam się grać ten utwór parę lat temu.

27) Piosenka, którą chciałabym umieć zagrać - Stand up (for the champion), Michael Kleitman
Właśnie w tej wersji chciałabym umieć ją zagrać. Podniośle, z mocą, na fortepianie (którego nie mam i nawet nie umiem obsługiwać, ale jak już marzyć, to na całego). I do tego czysto zaśpiewać.

28) Piosenka, która wywołuje u mnie poczucie winy - Back To a Reason, Trans-Siberian Orchestra
Poczucie winy mogę mieć tylko wobec tych, z którymi już nie porozmawiam. Minęło kilka lat, a "Back To a Reason" wciąż nie umiem słuchać bez łez w oczach i bez poczucia, że zostało we mnie kilka słów, których nie wypowiedziałam w odpowiedniej chwili.

29) Piosenka z mojego dzieciństwa - Poesie, Edyta Geppert
Długo się zastanawiałam: wybrać Maggie Reilly znalezioną w dzieciństwie u babci za tapczanem czy Ace of Base, których płyta za rzeczony tapczan wpadła w terminie późniejszym? Ale Edyta Geppert była wcześniej, na kasecie magnetofonowej, w starym odtwarzaczu w kuchni u dziadków. Nie wyobrażałam sobie wakacji bez dziadków i bez kasety z magicznym głosem Edyty Geppert.

30) Ulubiona piosenka dokładnie rok temu - Into The Light, In This Moment
Mówiłam coś na temat obłędnej skłonności do piosenek o umieraniu? Oto dowód. Blisko 600 odtworzeń na moim last.fm i nieskończenie wiele na świętej pamięci (znowu to umieranie!) empetrójce. Teraz miłość do utworu In This Moment nieco mi przeszła na rzecz muzyki rosyjskiej, na całe szczęście.

czwartek, 28 listopada 2013

Książki na święta, czyli promocji ciąg dalszy :)

Święty Mikołaj alias Gwiazdor tupie już w naszą stronę w siedmiomilowych butach, pierwsza gwiazdka wędruje po niebie... Futbolowa i jej top10 książkowych prezentów świątecznych natchnęły mnie do wspomnienia o dwóch książkach, których obecność pod choinką ucieszy nie tylko obdarowanych, ale też autorów... no i mnie :) W mijającym roku dwie osoby, które mam przyjemność znać (i to całkiem nieźle) zadebiutowały w formie papierowej opatrzonej numerem ISBN. Obie książki czytałam, są świetne i szczerze je polecam:

Anna Łagan "Więźniowie w widmowym zamku"(wyd. The Cold Desire)


Alric jest nieślubnym synem króla, owocem kazirodczego związku, i jego pozycja na dworze ojca nie należy do pewnych. Jedynymi osobami, którym ufa, są bliźniacza siostra Arla i ich wspólny przyjaciel: nawet i te związki zostają zagrożone, kiedy potomek dawnej dynastii wypowiada wojnę szalonemu uzurpatorowi. Alric i Arla, utraciwszy wszystko, zostają zmuszeni do ucieczki… Żadne z nich nie zdaje sobie sprawy z tego, że na obranej drodze znajduje się coś więcej, niż tylko owiane złą sławą bagniska. W ponurym zamczysku rodem z sennych koszmarów Alric będzie musiał przetrwać ból i upokorzenie, chcąc ocalić siebie, siostrę… i jeszcze kogoś.

"Mroczna baśń o miłości i zazdrości", głosi okładka. Dodam, że to naprawdę dobrze skonstruowana baśń, przeznaczona zdecydowanie dla dorosłych. Jednak mimo że porusza tematy do niedawna postrzegane jako tabu (w tym... nietypowe relacje między rodzeństwem), czyni to w sposób nienachalny, dyskretny i bardzo wysmakowany. Fabuła nie stanowi dodatku do pieprznych scen, a i o same sceny trudno, zaś te obecne niekiedy jeżą włos na głowie. Krótka powieść została dokładnie rozplanowana zarówno w warstwie akcji, jak i w planie symbolicznym, a rozwiązanie tajemnicy złego czarnoksiężnika nasuwa nieodparte skojarzenia z braćmi Grimm w najlepszej formie. 

Dla kogo?
 Dla tych, którzy nigdy nie wyrośli z baśni, ale jednocześnie nie chcą naiwnej opowiastki z cyklu "...i żyli długo i szczęśliwie". Dla tych, którzy nie boją się trudnych tematów, a jednocześnie nie oczekują pornopowieści ze szczątkową fabułą w ramach przerywnika od seksu. Wreszcie dla tych, którym brak dobrej polskiej literatury :)

Ziemowit Ochapski "Carles Puyol. Kapitan o sercu w kolorze blaugrana" (wyd. SQN)

Prosty chłopak z La Pobla de Segur i charyzmatyczny lider. Miłośnik imprez i dobrej zabawy, a zarazem domator. Wielbiciel kultury Tybetu, kuchni japońskiej i… tatuaży. Jaki naprawdę jest Carles Puyol?

Od katalońskiej prowincji, przez boiska La Masίi, po największe stadiony świata. Od chłopięcych marzeń, przez katorżniczą pracę, po sławę i uwielbienie setek tysięcy kibiców. Carles Puyol – Kapitan o sercu w kolorze blaugrana to pierwsza wydana w Polsce biografia najwybitniejszego kapitana w historii FC Barcelony. Opowiada o życiu i karierze legendarnego Tarzana, stanowi również drobiazgowy zapis sukcesów, porażek oraz, często zupełnie nieznanych, faktów i ciekawostek na temat Barçy – klubu, o którym mówi się, że jego sercem i płucami jest właśnie Puyi.

Nie lubię piłki kopanej, ale tę książkę pokochałam od pierwszych rozdziałów. Biografia Carlesa Puyola to nie tylko mecze i wyniki, to także rodzinny klimat Mas de Gras, ambicje początkującego piłkarza, wzloty i upadki, zarówno te, które obserwował cały piłkarski świat, jak i prywatne chwile euforii oraz rozpaczy. Wszystko to podane ze smakiem, bez wścibskiego zaglądania w życie piłkarza, który nigdy nie chciał stać się gwiazdą tabloidów. Razem z Puyim przeżywałam chwile radości pod wodzą Pepa Guardioli i starałam się zapomnieć o boiskowych upokorzeniach. I śmiałam się, kiedy na przystanku "Puyola" czytali mi przez ramię czekający na autobus chłopcy. Faktycznie Barca to więcej niż klub :)
Dla kogo?

Dla kibiców piłkarskich, nie tylko fanów FC Barcelony. Ale także dla tych, którzy kibicami nie są, a chcą przeczytać prawdziwą, inspirującą historię spełnionych marzeń i walki o siebie. Dla wszystkich tych, których interesują kulisy wielkiego sportu - nie skandale czy tabloidowe plotki, ale przyjaźnie ponad podziałami, specyficzny zapach szatni i nietypowe zainteresowania topowych piłkarzy. A przede wszystkim - dla każdego, kto podziwia Carlesa Puyola za to, jakim jest człowiekiem i piłkarzem.